Dni zrobiły się znacznie dłuższe, co widać zwłaszcza po południu. Ostatnio wyszłam z chłopakami z basenu i jeszcze nie było całkiem ciemno; po raz pierwszy od końca października! I ptaszki śpiewają chwilami już całkiem wiosennie. Wydawałoby się, że powinna w człowieka wstąpić jakaś siła i chęć do działania, ale pomimo dłuższej jasności dziennej, brak słońca działa na mnie depresyjnie. Statystycznie to mamy w Krakowie i okolicach pięć-sześć dni szaro-burych i jeden, w czasie którego przez niskie chmury przebija się słoneczko. Do tego dochodzi wszędobylski smog, dzięki któremu szarość staje się jeszcze bardziej ponura i miejscami aż namacalnie gęsta. Gdyby nie możliwość "odgalopowania" tych niemiłych codziennych wrażeń atmosferycznych, tegoroczna zima wpakowałaby mnie chyba do łóżka.
Pospacerowałyśmy sobie wczoraj z Latoną i od razu lepiej mi się na duszy zrobiło, chociaż nie zabrakło nam po drodze przygód. Wyciągałam z kieszeni aparat, żeby cyknąć zdjęcie wysokiej zaspy (miejscami ostały się takie, nawet półmetrowe) i poczułam, że oprócz aparatu kieszeń opuściło jeszcze coś. Sprawdziłam. No tak, kluczyki do samochodu bachnęły na ziemię, oczywiście w najgłębszy śnieg. Na szczęście był z wierzchu przymarznięty i kluczyki tylko lekko się wbiły. Zobaczyłam je z góry - niebezpieczeństwo sporych kłopotów zostało zażegnane. Zlazłam z konia. Tak właśnie - zlazłam. W tych wszystkich puchowych kurtkach, podwójnych spodniach, rękawicach i teoretycznie ciepłych butach trudno się poruszać i jest się strasznie ociężałym. Chyba trochę zaczynam marudzić, ale mam nadzieję, że to tylko efekt zmęczenia zimą, a nie starości.;)
Podniosłam kluczyki i otrzepywałam je z resztek śniegu. Latona patrzyła zdziwiona - przyzwyczaiła się już, że oglądam grzyby, ale przecież nawet koń wie, że w śnieżnej zaspie grzyby nie rosną. Długo się nie dziwiła, bo w oczy rzuciła jej się kępka niezwykle smakowitej suszonej trawy ubiegłorocznej. A wiadomo, że taka pozyskana samodzielnie karma jest tysiąckroć pyszniejsza od tej należnej, danej do żłobu.
Wgramoliłam się z powrotem na siodło i poczłapałyśmy sobie nad Dłubnię. Po drodze przejrzałam trzy zagajniki dzikiego bzu i nie wypatrzyłam ani jednego, najmniejszego nawet uszaczka.
A nad rzeką pracowite bobry działają! Coraz więcej drzew pada ofiarą ich zębów.
Nie to jest jednak najgorsze. Problemem są dziury, które pojawiają się na naddłubniańskiej ścieżce (prowadzi tamtędy oznaczony szlak) z powodu bobrzych podkopów w brzegach od strony wody. Te zapadliska zaczęły się robić już nawet parę metrów od brzegu. Dla konia są niezwykle niebezpiecznymi pułapkami - gdyby końska noga wpadła do takiej dziury, mogłoby się to skończyć tragicznie. Przedreptałyśmy tamtędy powolutku, uważnie obserwując podłoże, więc żadna dziura nie wtargnęła nam niespodziewanie na drogę.
Oprócz bobrowych śladów wypatrzyłyśmy jeszcze ślady wyczekiwanej wiosny - olsze czarne zaczynają wypuszczać wiosenne kotki.:)
Na łąkach nad Dłubnią było świetne podłoże - sporo śniegu, a pod spodem trawa. Latona dostała skrzydeł albo inaczej mówiąc "miała ogień w dupie":) Wreszcie mogła sobie pobiegać. Z uciechy nawet parę razy bryknęła. Ona tez już ma dosyć zimy, zmarzniętej ziemi gniotącej w kopyta i ograniczonej możliwości biegania, które kocha tak samo jak ja.
Wracałyśmy szczęśliwe przez pola. Wiatr hulał i przewiewał nawet przez moje warstwowo założone ubranie, a nie potrafił sobie za nic poradzić z chmurami i zawiesiną mgielno-smogową w powietrzu.
Na polach śniegu już niewiele zostało i wszędzie widać spod niego zaorane bruzdy i oziminę wyjedzoną przez sarenki. Widziałyśmy je żerujące w oddali, ale żadna nie marzyła o zostaniu modelką i uczestniczeniu w sesji zdjęciowej.
Ostatni etap spaceru to przebrnięcie przez zmarznięte bagna. Kolejne drzewa rosnące na ich obrzeżach zostały oznakowane fluorescencyjną farbą - zostaną wycięte, a w miejscu moich podkrakowskich końskich spacerów ma przebiegać obwodnica Krakowa... Może to jedne z ostatnich wypraw po tych miejscach.:(
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz