Już tydzień temu wydawało się, że śnieg zniknie całkowicie i zrobi się bardziej wiosennie niż zimowo. Tymczasem przez cały tydzień mróz trzymał i resztki śniegu jak były w ubiegłą sobotę, tak są do teraz. Przed siódmą było 15 stopni mrozu, a kiedy wychodziliśmy z domu, temperatura wzrosła do -10. Ile było w Węgrzcach, nawet nie sprawdzałam, ale ręce w pojedynczych rękawiczkach natentychmiast mi zgrabiały. Ale nie było szarych chmur, tylko słoneczko. Węgrzce leżą na górce, więc cały smog wędruje sobie stąd spokojnie do niżej położonego Krakowa, a konie mają lepsze powietrze. No i my, kiedy tam jesteśmy, też. A dzisiaj mieli do nas dołączyć wujek Marcin z Natalką i też skorzystać z uroków stajennego bytowania.
Szykowałam Ramzesa i Latonę do spaceru, Pawełek z Marcinem rozpalali ognisko i przygotowywali południową wyżerkę, a dzieci zbierały śnieg i lód, który gromadzili w bazie.
Zostawiłam towarzystwo i zabrałam duże konie na spacer. Pierwsza kapitalna sytuacja trafiła nam się zaraz na początku, przy polu z przemarzniętą kapustą (tak ze dwie setki kapuścianych łbów stojących sobie w równych rzędach). Żerowała na nich samotna sarenka. Kiedy byłyśmy z Gabrysią (i końmi oczywiście) jakieś dwadzieścia metrów od niej, zdecydowała się na porzucenie smacznego jedzonka. Nie uciekała jednak w panice, tylko delikatnym kłusikiem przeszła parę metrów i schowała się za kępą suchej trawy. Tak jej sie wydawało, że się schowała, bo tak naprawdę, z naszej strony była doskonale widoczna. Odwróciła pyszczek w stronę porzuconego żerowiska i łypała na nas jednym okiem. Kiedy tylko ją minęłyśmy, poszła w stronę kapusty i po chwili zabrała się ponownie za napełnianie brzuszka.
Kawałek dalej, w kilku miejscach leżały sterty ubiegłorocznych dyń. Ktoś się ich pozbył w taki sposób, żeby zwierzaki mogły jeszcze wykorzystać to, co ludziom nie było potrzebne. Dynie były poobgryzane, a wokół roiło się od śladów zwierząt czworonożnych i ptactwa. Latona z Ramzesem ochoczo przystąpiły do konsumpcji. Trochę mnie to zdziwiło, bo nigdy nie widziałam, żeby wykazywały zainteresowanie kulinarne dyniami; zawsze kończyło się na obwąchaniu i niczym więcej.
Nie pozwoliłyśmy koniom na obżarstwo, bo takie mrożonki mogłyby im zaszkodzić. A sarenki, zające i bażanty na pewno wykorzystają i nic im nie będzie, bo mają żołądki przywykłe do trawienia zmrożonego pokarmu. Generalnie to zwierzyna ma w tamtych okolicach jak w raju - śniegu przez ostatnie lata wcale lub niewiele, na polach mnóstwo pozostałości - buraków cukrowych, kukurydzy, marchewki. I oziminy łatwe do pozyskania. Jest w czym wybierać i się najadać.:)
Wjechałyśmy do lasu, a tam brrr... - znacznie zimniej niż w polach, gdzie słoneczko operowało na otwartej przestrzeni.
Ale las w promieniach słonecznych prezentował się pięknie.:)
Wróciłyśmy z Gabrysią do stajni, Latona z Ramzesem poszły do kolegów i koleżanek na padok, a dziewczyny zabrały się za dopieszczanie kucorów, które z nastroszonym futrem zimowym bardziej przypominają mamuty niż konie.
Po chwili również Krzyś dołączył do czyszczenia.
A Michałek testował nowe pióro z kawałka lodu, maczane nie w atramencie, tylko w wodzie. I oczywiście twierdził, że nic, ale to nic nie est mu zimno w ręce.
Zanim wyruszyliśmy na spacer z małymi końmi, zgoniłam dzieciaki do ogniska, żeby się ogrzały i coś zjadły.
Okazało się, ze największym wzięciem cieszyły się moje wegetariańskie bułeczki kukurydziane z żółtym serem. Z przyjemnością odstąpiłam dzieciakom swoją porcję, bo to miło widzieć jak wsuwają z apetytem ogniskowe jedzonko. I przy ognisku właśnie Michałek oświadczył, że z chęcią pojedzie na spacer na Feliksie i to "tam i z powrotem". I to na oklep, bo tak jest wygodniej... Zdziwiłam się i ucieszyłam, bo ostatnio w ogóle nie chciał wsiadać na swojego konika.
Pogoniłam na spacer całe towarzystwo, bo ileż można siedzieć przy ognisku??? Co prawda Pawełek z Marcinem stwierdzili, ze nieskończenie długo, ale tylko trochę pomarudzili i na spacer wyruszyli.
Krzyś w połowie spaceru odstąpił Żółtego Natalce, a sam szedł na piechotę. Michaś, zgodnie z postanowieniem, jechał cały czas.
Po drodze Żółty z Feliksem zawarły znajomość z końmi od sąsiada, znudzonymi okrutnie staniem na padoku. Takie kucyki idace po drugiej stronie ogrodzenia to była atrakcja! Chciały sie dłużej obwąchiwać, ale Żółty i Feliks straciły zainteresowanie nowymi znajomymi.
Michaś położył się na szyi Feliksa i przytulał się do niego zachwalając, jaki jest mięciutki i cieplutki. Zrobiło się wtedy Krzysiowi żal, że on się do konia nie poprzytulał. Strzelił fochem (wychodzi mu to ostatnio perfekcyjnie), położył się w śniegu i tak został. To już było niedaleko podwórka, więc machnęłam ręką i poszłam z konikami i resztą dzieciaków.
Kiedy Natalka zsiadła, wróciłam po Krzysia wraz z Żółtym. Krzychu był przeszczęśliwy, że może się przytulić do grzywy i poleżeć na swoim koniu.
A później Krzyś pojeździł jeszcze na ujeżdżalni. I tu mnie zaskoczył, bo Żółty ruszył parę kroków szybciej i się poślizgnął, Krzychu stracił na chwilę równowagę, zawisł na jednym boku konia, ale udało mu się wdrapać z powrotem na właściwe miejsce i jechać dalej. A to niełatwa sztuka, zwłaszcza w śliskich, ortalionowych spodniach.
Kucyki dostały już wolne i marchewki w nagrodę, a dzieciarnia zajęła się swoimi bazami, a właściwie procesem ewakuacji bazy zimowej, która została nieco zdewasowana przez jakiegoś konia, do bazy całorocznej.
Bawili się tak dobrze, że wcale nie mieli ochoty wracać do domu, mimo że mróz znowu łapał coraz mocniejszy.
Ale każda zabawa musi się kiedyś skończyć, więc po kolejnym wyproszonym kwadransie, zagoniłam chłopaków do samochodu i pojechaliśmy na obiadek.:)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz