Bardzo, ale to bardzo chciało mi się już znaleźć jakoweś grzybki, nieważne czy jadalne, czy nie. Podczas ostatnich wypadów saneczkowych do lasu nie mogłam nawet nadrzewniaków spod śniegu wykopać i za grzybami innymi niż suszone, marnowane czy mrożone, okrutnie mi się stęskniło. Do moich tęsknot dołączył Krzyś, któremu wczoraj wieczorem marzyły się wiosenne smardze, czarki, a później borowiki. I to ja musiałam go brutalnie sprowadzić na ziemię, bo już sam siebie niemal przekonał, że na niedzielnym spacerze na Zakrzówku wypatrzy maleńkie główki pierwszych smardzówek. Musimy na nie poczekać jeszcze z półtora miesiąca... Niemniej to chyba właśnie te marzenia o smardzówkach ostatecznie wyznaczyły kierunek niedzielnej wędrówki, obrany przez dzieciaki.
Pawełek porzucił nas o poranku i pojechał sobie popracować, bo przez trzydniowy pobyt na robotach wyjazdowych w Gdańsku, nazbierało mu się zaległości krakowskich. Zatem nie miał się kto podśmiechiwać z moich i Krzysia wizji grzybowych. Nie zważając na mróz (-10 było jeszcze o godzinie dziewiątej) i smog, ruszyliśmy na spacer.
Na skraju pierwszego zagajnika, łączącego teren "ujotów" z ruczajskimi łakami, czekały na nas pierwsze grzyby - próchnilce maczugowate. Zapytałam Krzycha co to za grzyb, a on sobie biedny nie mógł przypomnieć i stwierdził, ze tak dawno nie znalazł grzyba, że wszystko sobie zapomniał... Coś w tym jest - wiadomości trzeba cały czas utrwalać. Pocieszyłam go, ze smardza na pewno umiałby rozpoznać i nazwać. Teraz i próchnilec powinien mu się wryć w pamięć na trwałe.:)
Chłopcy wymyślili dzisiaj nową zabawę - Michałek został psem, Krzyś rzucał mu patyk, który Michaś dzielnie aportował z najbardziej niedostępnych krzaków. Strasznie im się ta zabawa podobała.
Słoneczko przeświecało przez smogowe wyziewy i słociło zmrożony śnieg w lasku.
Po drodze Krzyś MUSIAŁ sprawdzić wytrzymałość lodu na rowie melioracyjnym. Tak bardzo prosił, że się zgodziłam na testowanie grubości lodu. Pamiętam przecież, że sama uwielbiałam w dzieciństwie chodzić po takich zamarzniętych bajorkach i rowach. Przypuszczam, że tamtędy płyną również ścieki, więc pokrywa lodowa może być podgrzewana od spodu i niezbyt wytrzymała. Trochę pod Krzychem trzeszczało, ale lód się nie zawalił - wynik testu był pozytywny.
Szliśmy z Michałkiem ścieżką przez łąki, a Krzychu pomykał na skróty (robi dokładnie takie same skróty jak ja:)). Gdyby był sam, to skrótowanie mogłoby się kiepsko dla Krzycha skończyć, bo zaatakowały go dzikie róże. Oplątały go okrutnie, a kiedy chciał się od nich uwolnić, ukradły mu rękawiczki. Konieczna była akcja ratunkowa.
Weszliśmy do lasu. Znowu na skraju, jakby na zachętę, wpadł nam w oczy grzybek typu "farbka". Być może to rozwijający się owocnik skórnika pomarszczonego, ale co do tego pewności nie mam.
Chłopcy przebywali swoją ścieżkę zdrowia, łażąc po drzewach i spindrając się po skałkach, a ja bezskutecznie poszukiwałam kolejnych przejawów grzybowego życia.
Z lasu wyszliśmy na alejkę, do słońca. Michał z Krzysiem ustalali plan dalszych zabaw i posilali się przed penetrowaniem kolejnego fragmentu lasu.
Kiedy ponownie weszliśmy w cień drzew, okazało się, że czekają na nas kolejne znaleziska - gmatwek dębowy, lakownica spłaszczona i jeszcze parę innych nadrzewniaków. Niektóre nie miały nawet śnieżnych czapeczek.
Chłopcy zostali po raz kolejny zdobywcami wielkiego kamienia przydrożnego...
...i po przebyciu jeszcze kawałka lasku znaleźliśmy się nad zalewem. Na środku zamarzniętego zbiornika "nury" szykowały się do schodzenia pod lód.
Z góry doskonale widoczny jest smog spowijający osiedla. To obrzeża miasta i teoretycznie jest tu znacznie lepsze powietrze niż w centrum... W lesie tego zamglenia nie było tak widać, jak tutaj.
Obeszliśmy połowę zalewu, weszliśmy na najwyższy punkt widokowy i skierowaliśmy się w dół. Zejście po oblodzonej ścieżce wymagało sporej wprawy. Ostatni odcinek chłopcy pokonali "czongając" się po ubitym śniegu.
Zbliżaliśmy się do punktu ostatniej szansy grzybowej - zarośli dzikiego bzu. I były! Pojedyncze, wysuszone i zamarznięte, ale jakie piękne! Obejrzałam, obfociłam i zostawiłam je, darując im grzybowe życie w miejscu, w którym się urodziły. Takich "do gara" jeszcze zdążę nazbierać, a te, które przetrwały taki "hardkor" mrozowy, niech sobie trwają.:)
Spacer zakończyliśmy długim ślizgiem na oblodzonej drodze.:)
Gratki. Super. Piękne zdjęcia i komentarz. Ładna pamiątka dla dwóch urodnych prawdziwków.
OdpowiedzUsuńDzięki! Korzystam z tego, że na razie chętnie pozują do zdjęć. Podobno później dzieciaki z tego wyrastają.
UsuńPozdrawiam serdecznie.:)
też czasem po kilku dniach zatęsknię za lasem i idę nawet bez zamiaru szukania grzybów ale zawsze coś wpadnie w oko a dziś wyciągnęłam nawet małżonka ,który uważa.że zimą do lasu się nie chodzi ale 2 godz ciągnął się
OdpowiedzUsuńza mną
Może małżonek się przekona do zimowych spacerów. Chociażby dla zdrowotności warto pochodzić.:)
Usuń