Po obfoceniu berłóweczek w starym kamieniołomie i stwierdzeniu, że nie ma sensu dalej szperać po bardzo zaśmieconym terenie, wsiedliśmy do samochodu i podjechaliśmy kawałek, aby pospacerować po Lesie Tynieckim. To dla nas teren praktycznie dziewiczy, bo jakoś tak się złożyło, że nie chadzaliśmy w tamte rejony na spacery. Co prawda lata temu całą okolicę zjeździłam na koniu, ale to było jeszcze w czasach, kiedy nie było obwodnicy ani domów, których jest obecnie bardzo dużo. Las zresztą też się zmienił z "dzikiego" na zagospodarowany, z wyznaczonymi szlakami i przedeptanymi ścieżkami. Zupełnie jest niepodobny do obrazów zapisanych w mojej pamięci.
Oprócz ruchu na świeżym powietrzu mieliśmy oczywiście również inne plany. Chciałam znaleźć czarki i nazbierać uszaków. Miejscówek na te gatunki, zgodnie z przewidywaniami, nie brakowało. A wszystkim marzyło się znalezienie śladów działalności wiosny.
Z parkingu wcale nie było tak łatwo dostać się do lasu, bo drogę zagradzał wysoki szlaban. A wiadomo przecież, że przejście obok niego (nieco rozjeżdżone przez quady) byłoby zbytnim uproszczeniem procedury. Niewiele brakowało, a Krzyś pokonałby przeszkodę lotem koszącym na paszczę, prosto w wysuszoną ściółkę. W ostatniej chwili wybronił się przed twardym lądowaniem.
Kawałek dalej drogę zagradzało powalone drzewo, które posłużyło do ćwiczeń na równoważni. Michałek popisywał się swoimi umiejętnościami i wyśmiewał się z brata, który miał coś pietra przed balansowaniem na wąskim pniu.
Docinki tak wkurzyły Krzycha, że najpierw potrząsnął drzewem na tyle mocno, żeby Michałek wylądował na dole, a następnie zdobył się na odwagę i też pokonał trasę nadrzewną.
Chłopcy mogliby się na tym powalonym drzewie bawić w nieskończoność, więc trzeba było ich pogonić i ruszyć dalej. Ściółka leśna była wysuszona na wiór. Wiejący ciągle wiatr wypił całkowicie wilgoć z podłoża i z grzybów. Kisielnice kędzierzawe, których musiało tu być sporo, przyschły zupełnie na płasko do gałązek i konarów. Spod zeszłorocznych liści nie udało się jeszcze przebić wiosennym roślinom. Trzeba jeszcze poczekać na seledynową mgiełkę na podłożu, utworzoną z wyrastających zawilców, miodunek i leśnych trawek.
Poszukiwania czarek w miejscach stosunkowo mokrych - nad potokiem i koło leśnego bagienka nie przyniosły zadowalających efektów - czarek nie było. Może w tym lesie nie rosną, a może po prostu nie trafiliśmy w odpowiednie miejsce.
Na pocieszenie pozostało nam podziwianie nadrzewniaków, których na szczęście nie brakowało. Widzieliśmy mnóstwo dorodnych porków brzozowych rosnących zarówno na żywych, jak i na martwych, leżących na ziemi, pniach brzóz.
Ten popularny gatunek grzybów nadrzewnych zazwyczaj jest pomijany ze względu na swoją pospolitość, a przecież jego owocniki potrafią przybierać fantastyczne kształty i cieszyć oczy. Zwłaszcza wtedy, kiedy nie ma co wkładać do koszyka.;)
Uwagę zwracały również piękne gmatwice chropowate. Zwłaszcza jeden, leżący na ściółce pniak, który stał się siedliskiem dla całej gromady tych grzybków.
Krzysiowi marzyło się nawet, żeby po wypowiedzeniu magicznego zaklęcia te gmatwice w cudowny sposób zamieniły się w borowiki. "Wyobraź sobie mamo, że to wszystko prawdziwki. I mamy cały koszyk" - mówił mój Krzyś wymachując patykową różdżką i mamrocząc zaklęcia.
Niestety, gmatwice wolały pozostać gmatwicami i nadal mieszkać w lesie niż zamienić się w borowiki i wylądować w koszyku.
Spotkaliśmy tez niezawodne wrośniaki różnobarwne, które już odzyskały pełną gamę barw po zimowych mrozach.
Lakownica spłaszczona zawładnęła połową pniaka zasłaniając go ogromnym parasolem. Na niej Krzychu już nie próbował magicznych zaklęć, bo zajął się dręczeniem starszego brata. Magiczna różdżka została zamieniona w miecz kradnący czapkę.
Doszliśmy do szutrowej drogi biegnącej pod lasem, a tam, w nasłonecznionym miejscu czekała na nas wiosenna niespodzianka - pierwsze kwiatuszki w czasie spaceru - przebiśniegi. Zakwitły tylko w tym jednym jedynym miejscu (oczywiście spośród miejsc, które nawiedziliśmy).
Idąc dalej wzdłuż ściany lasu trafiliśmy na zarośla czarnego bzu. Z takiej okazji należało oczywiście natychmiast skorzystać. Zanurkowałam w krzaki i zanim zobaczyłam marne, zasuszone uszaki, oczom moim ukazała się wiosenna zieloność. W ubiegłym roku dziki bez miał takie pędy już w połowie lutego, ale teraz dopiero pojawiają się te pierwsze.
Uszaków było niewiele i wszystkie wysuszone. Zaopiekowałam się nimi i schowałam do kieszeni plecaka.
Skrajem lasu doszliśmy do szlaku, który prowadził w interesującym nas kierunku, więc podążyliśmy za znakami.
Parę metrów po wejściu na szlak Michałek wypatrzył kowala bezskrzydłego, który też już obudził się z zimowego snu.
Krzyś zamiast za robalami rozglądał się za czymś wartościowszym.:) Kasa temu dziecku sama pcha się do rąk.
Zrobiło się tak cieplutko, że chłopcy zdjęli kurtki i walczyli na kije w samych bluzeczkach. Po lesie pomykały motylki cytrynki - były dobrze nagrzane, więc zachowywały się jakby cierpiały na ADHD i za żadne skarby nie chciały spocząć w nieruchomości i dać się sfotografować.
Tuż przed końcem spaceru po lesie Krzyś stwierdził, że pod drzewami leży tyle pięknych szyszek, że żal je zostawić. Michałek poparł pomysł brata i napełnili sosnowymi szyszkami koszyk, w którym nie było grzybów.:)
Kiedy jechaliśmy już samochodem, rzuciła nam się w oczy przydrożna skarpa wykwitnięta na żółto podbiałami - kolejnymi pospoliciakami, koło których nie potrafię przejść ani przejechać obojętnie. Zaparkowałam samochód w dogodnym miejscu i razem z chłopakami rzuciliśmy się do oglądania i focenia. Te podbiały to była chyba rekompensata za brak czarek.
Jak cieszą te małe oznaki wiosny,zielone listeczki na bzie wprawiły mnie w zachwyt a te żółciutkie słoneczka wow,sliczne
OdpowiedzUsuńBędzie tych znaków coraz więcej.:)
Usuń