Pierwszy tydzień kwietnia obdarował nas pogodą dla siebie typową - najpierw zrobiło się niemal upalnie, a później przyszły burze, ulewy, śnieżyce i grad. Wczoraj aura zmieniała się jak w kalejdoskopie - co kwadrans błękitne niebo robiło się czarne i spuszczało potoki deszczu, deszczu ze śniegiem i niezwykle ostrych gradowych kuleczek. Do tego wiatr miał takie porywy, że momentami trudno było się utrzymać na nogach. Piling takimi gradzinkami nakładanymi na twarz przez porywisty wiatr to bezcenne doznanie. Przejeżdżałam koło obiecująco wyglądającego lasku. To była akurat ta chwila, kiedy na niebie królowało słońce na tle błękitu. Nie ukrywam, że gdyby w tej chwili przechodziła kolejna nawałnica, nawet przez myśl by mi nie przeszło, żeby się zatrzymać i zajrzeć, co w ściółce piszczy.
Poszłam najpierw w lewą, bardziej zarośniętą i podmokłą stronę. Od samego skraju lasku ziemia pokryta była dywanami kwitnących na żółto pierwiosnków. Spuściły "główki" w dół, żeby lepiej chronić się przed spadającymi z nieba niespodziankami.
Na kwiatuszkach osiadły nie tylko krople wody, ale i drobinki ziemi oderwane od podłoża przez mocno uderzające w nie krople.
Robiąc fotki kwiatkom i rozglądając się po okolicy doszłam do brzegu zagajnika - strasznie szybko mi się ten las skończył. Stwierdziłam, że najwidoczniej jest to tylko wąski pas drzew przy drodze, a dalej nie ma już nic ciekawego. Spojrzałam na chmury szybko przesuwające się po niebie, kiedy niespełna metr ode mnie z legowiska w trzcinach zerwało się jakieś wielkie zwierzę. Za nim następne i następne. Ziemia się aż zatrzęsła. Wlazłam prosto w odpoczywające stado dzików. Nie wiem czy głośniejszy był tupot ich nóg, czy łomot mojego serca. Całe szczęście dla mnie, że one były bardziej wystraszone niż ja i uciekły, a nie atakowały. Pierwsza myśl, jak przemknęła mi przez głowę, to było:"Wiać!" Ale zaraz przyszła druga - skoro dziki uciekły, to ja uciekać nie muszę.:)
Zawróciłam i szłam na linii drzew i bagiennych zarośli, patrząc uważnie pod nogi, żeby nie wdepnąć znowu w jakieś "żywe". Najwidoczniej jednak wszystko, co żyło, uciekło przepłoszone rumorem, jaki zrobiły biegnące dziki.
Za to pojawiło się coś grzybowego - pierwszy w oczy rzucił mi się trzęsak pomarańczowożółty, a chwilę później małe, ale świeżutkie uszaki.
Było nawet kilka większych sztuk, nadających się do pozysku. Włożyłam je do kieszeni, bo nie byłam kompletnie przygotowana na zbiory. Miałam tylko aparat.
Teren wznosił się nieznacznie i podłoże było coraz suchsze. I zobaczyłam pierwszą smardzówkę - wyrośniętą już porządnie, na wysokim trzonie, z lekko podsuszoną główką.
W pobliżu było jeszcze kilkanaście owocników w podobnym wieku. Robiłam im zdjęcia i rozglądałam się za kolejnymi sztukami.
Okazało się jednak, że rosły tylko w tym punkcie. Zrobiłam koło zataczając coraz większe kręgi wokół znaleziska, ale nic więcej nie było. Las okazał się niewielkim, podłużnym zagajniczkiem otoczonym bagienkami, ale co chciałam znaleźć, to w nim znalazłam.:)
O choroba to musiało Ci serducho walić jak taka gromadka zatrzęsła naszą Matką Ziemią.Piękne zdjęcia kwiatuszków,mama na nie mówiła kluczyki.
OdpowiedzUsuńJaka ładna nazwa dla pierwiosnków! Nie znałam jej.
UsuńPiękne smardzówki.Widzę,że już długie nóżki mają.
OdpowiedzUsuńTak, wyrosły do góry. Już niewiele życia przed nimi.
Usuń