Sobota zapowiadała się fantastycznie - do "naszej" stajni mieli przyjechać w odwiedziny wakacyjni znajomi - jeden z najulubieńszych kolegów Michałka i Krzysia - Eryk i jego młodsza siostra Ola. Kiedy w środę powiedziałam chłopakom, że w sobotę spotkają się z Erykiem, nastąpiła eksplozja dzikiej radości i zaczęły się przygotowania do spotkania polegające przede wszystkim na wyborze zabawek, które trzeba zabrać z sobą do stajni. Grom z jasnego nieba spadł w piątek wieczorem - Oleńka się pochorowała i odwiedziny zostały odwołane. Wybuch rozpaczy moich chłopaków był porównywalny jedynie z wybuchem radości, jaki towarzyszył wieści o mającym się odbyć spotkaniu. W efekcie przygotowane zabawki wylądowały z powrotem w pokoju chłopaków, a Michał obwieścił grobowym głose: "No to jutro będzie NUDA."
Decyzja o nudzie zapadła w piątek, a przez noc się utrwaliła. A wiadomym jest powszechnie, że jak sobie uparte stworzenie coś postanowi, to uczyni wszystko, żeby tak właśnie było. Chłopcy od rana nie chcieli się zająć żadną zabawą na stajennym podwórku, chociaż dotychczas nigdy im pomysłów nie brakowało. Każdą moją propozycję zajęcia się czymś, kwitowali skwaszonymi minami. Nawet lody nie pomogły na poprawę humoru.
Z tej nudy Krzyś nawet zdecydował się dosiąść na chwilę swojego rumaka, chociaż zazwyczaj wymigiwał się brakiem czasu (wiadomo przecież, że inne zajęcia stajenne sa ciekawsze od jazdy konnej).
Dość szybko dopieściłam moje kopytniaczki i zebraliśmy się z powrotem do domu. Jeszcze w drodze oznajmiłam Michałowi i Krzysiowi, ze po obiedzie pójdziemy na spacer. Zawyli rozpaczliwie, ze to też będzie nuda. Wtedy już mi tak konkretnie podnieśli ciśnienie, że się na nich zeźliłam i oświadczyłam, że jak nie chcą iść, to ich zamknę w domu i pójdę sobie sama, żeby w spokoju zapalić lampkę mojej mamie, której nie zdążyłam odwiedzić w piątek. Chyba załapali, że teraz to już przegięli z marudzeniem ciągnącym się nieustannie od piątkowego wieczoru, bo po chwili, po kontrolnym "mamo?" nastąpiło przymilanie się i zagadywanie. Obiad zjedli bez szemrania i zapytali, czy już się mają ubierać do wyjścia. Odetchnęłam z ulgą - zaczynali odrabiać swoje niecne przedpołudniowe zachowanie.
Wyszliśmy z domu. chłopcy radośnie biegali, śmiali się i już zupełnie zapomnieli, że miało być nudno. Zostawiliśmy za sobą ostatnie bloki i weszliśmy do Borkowskiego Lasku, z którego, po wiosennej masakrze, została połowa. Kiedy tylko zanurzyliśmy się w cień drzew, Krzyś zapytał, czy mam coś na grzyby. Uspokoiłam go informacją, że mam w plecaku lnianą siatkę, a nawet dwie.
Bez specjalnej nadziei zerknęliśmy na uszakową miejscówkę. Zaskoczyła nas pozytywnie - krzak bzu, mający zamiar lada chwila zakwitnąć, był obrośnięty dorodnymi uszakami - na dole pnia wokół którego rosną pokrzywy, owocniki były dobrze nawilgocone i jędrne; te rosnące nieco wyżej trochę obeschły, ale też nadawały się do pozysku.
Chłopcy zostali na ścieżce, bo wysokie pokrzywy skutecznie ich odstraszyły, a ja, w sandałkach, wpakowałam się w zielsko sięgające powyżej kolan. Krzyś z niedowierzaniem zapytał, czy mnie nie parzą te pokrzywy. Odpowiedziałam mu, że dobrze wiedzą, komu należy zejść z drogi i dopuścić do grzybów.;) Spróbował wejść, ale okazało się, że jemu pokrzywy nie ustępują z drogi i szybciutko się wycofał. Obfociłam uszaki, wydobyłam szmaciany zasobnik i pozyskałam wszystko, co do pozysku się nadawało. Nogi i ręce piekły, ale miałam dwie solidne garści uszaków. Było warto.
Poszliśmy dalej. Nuda w lesie opuściła chłopaków bezpowrotnie - bawili się doskonale jak zawsze. Tylko komary dały nam się we znaki - były znacznie bardziej zjadliwe od pokrzyw i każde zatrzymanie się powodowało natychmiastowy atak setek wygłodzonych komarzyc.
Trudno było zrobić zdjęcia maślankom, bo pilnowały ich zbrojne zastępy kłujących owadów. Chłopcy biegali cały czas i dzięki temu udawało im się uniknąć większej ilości pogryzień, ale mnie się od nich dostało chyba bardziej niż od pokrzyw.
Michaś przypomniał sobie, ze w tym lasku zbieraliśmy rok temu żółciaki i szybko przerobił je w myślach na mieleńce. Powiedziałam mu, że ja się cały czas rozglądam również za żółciakami i poradziłam, żeby też patrzył uważnie. Nie trzeba było długo czekać na znalezisko - przy ścieżce niedaleko cmentarza leżały szczątki żółciaka, który komuś musiał bardzo przeszkadzać, bo nie dość, że został oderwany od drzewa, to jeszcze buciory niszczyciela wdeptały jego wachlarze w glebę. Michaś i Krzyś pomstowali okrutnie na ludzką głupotę i nieznajomość grzybów. Trudno się z nimi nie zgodzić.
Kilkadziesiąt metrów dalej czekał na nas inny żółciak, który dobrze się schował wśród zieleni. Wyrósł na leżącej kłodzie, a nad nim parasol ochronny rozwinęła majowa roślinność. Miał nietypowy, kielichowato kwiatowy kształt. Wyglądał cudnie wśród zielonych liści. Aż żal go było pozyskiwać.
Kiedy Michałek dumnie prezentował do zdjęcia kwiatowego żółciaka, Krzychu wypatrzył następny owocnik rosnący w pobliżu.
Krzysiowy żółciak był standardowy - wachlarzowaty. Dołaczył do kwiatowego kolegi.
Później trafiliśmy jeszcze jednego żółtka - mniejszego, ale też jeszcze młodego i mięciutkiego. Plecak miałam wypełniony grzybami, chłopcy byli uśmiechnięci, więc do pełni szczęścia brakowało tylko lodów. Dopełniliśmy to szczęście w drodze powrotnej, a wieczorem chłopcy stwierdzili, że to był bardzo udany dzień. Najwyraźniej już zapomnieli, ze przed południem panowała zaplanowana NUDA, która mi sporo krwi napsuła.
I znowu będą mielone wspaniałe,każdy opisuje ich wspaniały smak,a czytałam też o pasztecie.Czy ja dobrze widzę że Krzyś skakał prosto w pokrzywy.Ten kwiatowy żółciak jest piękny
OdpowiedzUsuńTen pozysk poszedł do zamrażarki. Chłopcy jadą na zieloną szkołę, Pawełek na Mazurach żegluje, a ja przez tydzień nie będę gotować.:) Mieleńce zrobię jak Michałek wróci z wyjazdu. Pasztet kiedyś zrobiłam, ale jakoś nie znalazł amatorów i jadłam go sama. Staram się robić takie jedzonko, które spasuje większości.
UsuńJutro jadę do Warszawy na badania pani biegłej okulistki.To długa trasa 370km. Wiem że samochód nie będzie jechał pomału ale może uda mi się wypatrzeć jakiś żółty kolor a może siostrzeniec zechce się zatrzymać i poszukać dla mnie żółciaka,ale on nie jest grzybniety więc marna nadzieja
UsuńTo spokojnej drogi Ewo życzę! I pozytywnych wyników badań oczywiście. I mnóstwa żółciaków na trasie; może przekonasz siostrzeńca, żeby się zatrzymał i uda Wam się pozyskać. Z całego serducha tego życzę.
UsuńDorotka od wypatrywania żółtego koloru z samochodu aż oczy bolały.Niestety nic.Nie zatrzymywaliśmy się nigdzie w zadnym lesie bo wszystko zagrodzone siatkami i ekranami.A tam gdzie jakiś kawałek lasu to dróżki zablokowane że nawet nie można samochodem się zatrzymać.Widziałam też taki niewielki parking pod lasem z jednej i drugiej strony zablokowany szlabanami leśnymi,makabra,ludzie nie mogą się zatrzymać koło lasu.Niedługo LP zabronią nam wstępu do lasu jak teraz zrobiły zakaz wstępu do Puszczy Białowieskiej
OdpowiedzUsuńNiestety, jak się jedzie głównymi drogami, nie ma szans na zatrzymanie się w lesie. Ogrodzenia z jednej strony uniemożliwiają wejście do lasu, z drugiej zapewniają bezpieczeństwo zwierzakom, które nie mogą wejść na drogę, a tym samym również kierowcom. Może uda Ci się wybrać w podróż bocznymi drogami; wtedy nie ma problemu z zatrzymaniem się w lesie.:)
UsuńSzkoda, że nie wytropiłaś żadnego żółciaka.:(