To było drugie podejście do poszukiwań pierwszych borowików ceglastoporych w tym roku. Kiedy dwa tygodnie temu nawiedziliśmy Las Bronaczowa, nie czekał na nas żaden grzybek, ale uznałam, że ciepła i deszczowa aura musiała zrobić swoje i jechaliśmy z pewnością, że tym razem uda się zapełnić mały koszyczek.
Spacer rozpoczął się oczywiście od sprawdzenia kanalizacji leśnej i udrożnienia przepływu z jednego zbiornika kałużowego do drugiego, a dalej w kierunku pobocza leśnej drogi. Chłopcy w skupieniu obserwowali jak woda przepływa wąziutką stróżką przez przekopany błotnisty garb, a ja poganiałam ich do dalszego marszu, bo przecież czekały tam na nas ceglasie!
Doszliśmy wreszcie do właściwego miejsca, we właściwym czasie. Pierwszego, malutkiego i mocno objedzonego poćka wypatrzyłam ja. Moja ogromna radość z pierwszego borowikowatego w 2017 roku została przyćmiona przez ryk Krzysia, który chwilę wcześniej usiadł pod drzewem i wytrzepywał kawałki ściółki z butów. Między łzami i szlochami dało się słyszeć złorzeczenia pod adresem Michała (bo to przez niego Krzyś musiał wytrzepać buty; przez kogoś przecież musi być) i przekonanie, że tego pierwszego na pewno znalazłby Krzyś, gdyby tylko nie musiał trzepać butów... Zamiast zatem napawać się znaleziskiem, musiałam ukoić rozpacz mojego najlepszego grzybiarza.
Mimo moich tłumaczeń Krzyś strzelił fochem i został z tyłu z miną okrutnie pokrzywdzonego przez los grzybiarza. Dzięki temu kolejne trzy pociusie wpadły w moje ręce.
Kolejne dwie sztuki znalazł Michał, który oczywiście natychmiast oznajmił światu, że jest lepszy od Krzysia. Szykowała się niezła awantura.
Krzychu, z miną rozjuszonego byka, ruszył dzikim galopem w stronę Michała, ale na szczęście po drodze wpadł na całą rodzinkę ceglasi. Aż się zdziwiłam, że je zobaczył oczami, które ciskały pioruny. Okazało się, że w jednym miejscu było aż pięć grzybków i Krzyś wysforował się na prowadzenie w naszej grzybowej rywalizacji. Odetchnęłam z ulgą - konflikt został zażegnany.
Darowałam sobie dalsze znajdowanie i tylko wypuszczałam chłopaków w co lepsze punkty, nakazując uważne poszukiwania. Okazało się zresztą, że z ubiegłego roku sami dobrze pamiętają, pod którymi drzewami udawało się znajdować ceglastopore. Wiedzę tę i moje wskazówki wykorzystali perfekcyjnie i w naszym małym koszyczku powoli przybywało grzybków.
Nie wszystkie poćki były dla nas w całości. Większość z nich została już mocno nadszarpnięta przez ślimaki, które przecież też muszą coś jeść. Na szczęście o grzybkach nie zwiedziało się jeszcze robactwo - wszystkie były idealnie zdrowe.
Ceglasiową miejscówkę przeszperaliśmy bardzo dokładnie. Wydawało się, że już nic nie zostało, a tu na pożegnanie miejsca jeszcze jeden pociuś czekał na skraju drogi.
Od początku zbierania Krzyś prowadził szczegółowe wyliczenia ile grzybów udało nam się znaleźć. Dzięki temu wiedzieliśmy, że w koszyku jest już 31 grzybków. Rozochocony Krzysiek założył, że w następnej miejscówce znajdziemy co najmniej 19 sztuk i będziemy mieć 50, a idąc dalej dozbieramy drugie tyle i już będzie sto. Pazerniak jeden widział już oczami wyobraźni ten zbiór i stwierdził, że trzeba było wziąć większy koszyk, bo do tego, który mamy, może nam się wszystko nie zmieścić.
Pożegnaliśmy pierwszą poćkową miejscówkę i poszliśmy w kierunku drugiej. Po drodze spotkaliśmy ruliki nadrzewne wypatrzone przez Michałka i maślanki wiązkowe.
W drugim pociusiowym miejscu Krzychowe rachunki rozminęły się z rzeczywistością - czekały na nas tylko dwa grzybki, mocno objedzone przez ślimaki. Jeden z nich stracił nawet kontakt z podłożem, bo pazerny ślimak nie zadbał o dalszy wzrost swojego żarcia i podgryzł poćkowi trzon. Chłopcy byli mocno zdegustowani takim marnym znaleziskiem i chętnie pognali dalej.
Aby dotrzeć do następnych grzybodajnych miejsc, musieliśmy pokonać sporą odległość. Szło się cudownie po opromienionym słońcem majowym lesie. Michałek i Krzyś prowadzili braterskie rozmowy i aż się wzruszyłam patrząc jak idą objęci i w idealnej zgodzie dyskutują na poważne tematy.
Mogłam się skupić na obserwacji leśnej roślinności.
Trafiały się też leśne stworki; nie wszystkie zdążyły zwiać przed podstępnym okiem obiektywu.
Po godzinnej wędrówce dotarliśmy do kolejnego ceglasiowego miejsca, gdzie czekały na nas cztery wyrośnięte egzemplarze. I to były ostatnie ceglastopore, jakie znaleźliśmy tej niedzieli. Ponieważ miały konkretne gabaryty, udało się nimi wypełnić pozostałą w koszyku wolną przestrzeń.
Oczywiście najładniejszego, najmniej wygryzionego grzybka znalazł Krzyś.
Jemu przypadł też w udziale dorodny żółciak. Nie bardzo miałam go ochotę pozyskiwać, bo w lodówce leżały wstępnie obgotowane żółciaki z soboty, ale widząc minę znalazcy nawet nie próbowałam tłumaczyć, ze jesteśmy wystarczająco zażółciakowani i wpakowałam Krzysiowy pozysk do siatki, a następnie do plecaka.
Wracaliśmy powolutku do samochodu. Mijaliśmy spacerowiczów, którzy z niedowierzaniem patrzyli na koszyczek wypełniony borowikami ceglastoporymi. Jedna pani zapytała nawet, czy są prawdziwe.;)
Zostalibyśmy jeszcze w lesie, ale czekało nas pracowite popołudnie - oprócz obrobienia znalezionych grzybków, trzeba było spakować Michałka i Krzysia na zieloną szkołę.
Wspaniali mali grzybomaniacy a szczególnie Krzyś. Maluśkie wasze grzybki są przepiękne.Patrzę na chłopaków z krótkim rękawkiem chodzą a starzy ubrani po szyję chodzą do lasu,pozdrawiam i powodzenia w następnych lasach
OdpowiedzUsuńNa spacery wybieram takie miejsca, w których nie ma kleszczy albo trafiają się sporadycznie. Raczej nie przedzieramy się przez chaszcze, więc w krótkim rękawku jest przyjemniej, kiedy słoneczko grzeje.:) Las to ich drugi dom, od urodzenia.:)
UsuńU nas opowiadają że wszędzie gdzie trawy i krzaczory to ludzie narażeni na kleszcze.Wasze województwo nie jest narażone na ataki jak nasze i to jest dla was dobra wiadomość
UsuńTo fakt, u nas nie jest najgorzej. Niemniej, po każdym spacerze robię dokładne oględziny.
Usuń