Od dawna marzył mi się taki dzień, który w całości mogłabym przeznaczyć wyłącznie na las. Okazją do realizacji było wysłanie calutkiej menażerii na wypoczynek i poświęcenie jednego dnia bez chłopaków wyłącznie na własne przyjemności leśno - grzybowe. Taki prezent na Dzień Dziecka dla mnie, a nie dla kogoś innego.:)
Dzień wcześniej koleżanka zapytała mnie jak zamierzam wykorzystać wolne od codziennych obowiązków. Kiedy jej powiedziałam, że odpalam rano brykę i jadę na Orawę, żeby łazić po lesie, postukała się w głowę i powiedziała, żebym sobie do fryzjera poszła, na masaż i do kosmetyczki, a nie do jakiegoś lasu jechać, męczyć się chodzeniem i wystawiać na pogryzienia. Ale cóż ja mam zrobić, jak wolę las od tych wszystkich proponowanych zabiegów. A poza ty to nie miał być byle jaki las, tylko ten, od którego kilkanaście lat temu zaczęła się moja niekończąca się przygoda z Orawą.
W nocy śniło mi się cudowne pazerniactwo, pełne kosze, zielony las, cudowny dzień. Po wtorkowej burzy wieczornej, dzień wstawał rześki, ale słoneczny. Wpakowałam się do auta i szybko opuściłam miasto. Zakopianka była puściutka, co jej się rzadko zdarza, więc do Orawki dojechałam ekspresowo. Słońce świeciło już potężnie, a mokry po nocnych ulewach las, parował i pod koronami drzew było strasznie parno - idealna pogoda dla grzybków. Zabrałam do lasu jeden koszyk; drugi został w samochodzie - na wszelki wypadek. Do dziś mam bowiem w pamięci szok, jakiego doznałam ładnych parę lat temu, kiedy właśnie na Dzień Dziecka przyjechałyśmy do tego lasu z moją mamą. Miałyśmy wtedy malutki koszyczek, wzięty ze śmiechem, że do lasu wypada jakiś koszyk zabrać. Okazało się, że trzeba było grzyby przenosić w czym się dało i przekładać na siedzenie, bo tyle ich urosło. Wczoraj byłam przygotowana na porządne zbiory, które przecież mi się wyśniły.:)
Chodziłam przede wszystkim po leśnych drogach, polankach, miejscach dobrze nasłonecznionych, nagrzanych. Wiedziałam, że w głębi lasu jest jeszcze za wcześnie na pozysk. Ale dlaczego nie mogłam nic znaleźć w miejscach, w których być powinny???
I w końcu, po godzinnym spaceringu, na skraju drogi zobaczyłam mokry, lśniący w słońcu kapelutek. Pierwszy orawski czekał na mnie i wypinał pękaty trzonek, żeby jeszcze piękniej wyglądać. Pomyślałam, że teraz, kiedy już jeden ceglaś zagościł w koszyku, będzie już tylko lepiej. Nawet nie przypuszczałam, że następne, nadające się do koszyka sztuki, trafią się dopiero po kolejnych czterech godzinach wędrówki...
Zanim jednak to nastąpiło, był majowy, mokry i słoneczny las, a w nim ja, spragniona spokoju, na pełnym luzie, bo nie musiałam ani odbierać dzieci ze szkoły, ani szykować obiadu, ani nie musiałam w tym dniu nic. Nieczęsto mam okazję szwendać się po lesie bez zerkania na zegarek, pospieszania i rezygnowania z zerknięcia za kolejny zakręt.
W całym lesie wrosło sporo twardzioszków czosnaczków i były to właściwie jedyne grzyby, jakie spotykałam co krok.
Na jednym pieńku wyrosły pępowniczki dzwonkowate, ale były niezbyt liczne i mocno poobgryzane przez ślimaki.
Idąc dalej i nie napotykając śladów grzybowego życia skupiłam się na roślinkach. Wzdłuż leśnych dróg zakwitły kuliki. Mimo, że są niepozorne kolorystycznie i rozmiarowo, przyciągają wzrok swoją mechatością łodyżek i zwieszonych główek.
Przyglądałam się też krzaczkom borówek i z przykrością stwierdziłam, że kwiatków na nich jest niewiele - większość zakwitła jeszcze przed nocnymi mrozami, jakie były w połowie maja i kwiatuszki opadły lub są w trakcie opadania - przemroziło je, jak widać na fotce. Borówek, zwanych też jagodami, w tym roku będzie niewiele.:(
Pięknie kwitną natomiast brusznice poziomki, których jest w tym roku na bogato.
I dotarłam wreszcie do kolejnych pozyskowych grzybków - łuszczaków zmiennych. Wyrosło ich aż osiem sztuk! Częściowo były zjedzone przez pazerne ślimaki, ale nie pogardziłam nimi, bo w sytuacji, kiedy po obszernym koszyku plącze się jeden marny pociuś, nie wypadało rezygnować z takiego daru zesłanego przez las.
Las był słoneczny do wczesnego popołudnia. Później na niebie gromadziły się coraz większe stada chmur, a z oddali słychać było ciche pomruki burzy. Miałam nadzieję, ze mnie ominie deszczowa kąpiel, bo ją już zaliczyłam dzień wcześniej i stwierdziłam, że już odrobiłam moknięcie w deszczu na ten tydzień.
Liczyłam na to, ze jeszcze coś dołożę do koszyka jak przejdę parę następnych kilometrów; żal mi było opuszczać las. Zamiast jadalniaków trafiłam za to na piękne ruliki nadrzewne. Pierwszy raz spotkałam stado rulików oplątanych zarodniami mchu. Wyglądały niesamowicie.
Robiło się coraz ciemniej. Duchota została przegoniona przez porywisty wiatr. Było czym oddychać, ale z nieba spadły pojedyncze krople. Miałam dwie opcje - iść najkrótszą drogą do samochodu albo zatoczyć jeszcze koło po lesie i wracać do samochodu przez rozległe orawskie łąki. Porozglądałam się po niebie, stwierdziłam, ze burzowe pomruki są tak samo ciche jak godzinę temu, więc spokojnie mogę jeszcze pochodzić.
Ja szukałam grzybów chodząc, a leśny żuk wybrał metodę bardzo statyczną - usadowił się w środeczku miejscówki borowików ceglastoporych i czekał aż mu coś wyrośnie. Dorwie je na pewno szybciej niż ja.:)
Przez cały, siedmiogodzinny spacer po lesie towarzyszyły mi niezapominajki. Miałam nawet ochotę zrobić sobie z nich bukiecik, ale jak sobie pomyślałam, że będą więdnąć w czasie drogi do Krakowa, to darowałam im życie - wszystkie zostały w swoim lesie.
Opuściłam las z moim prawie pustym koszykiem. Czekała na mnie droga przez łąki. Od czasu do czasu pokrapywało deszczem, ale największe chmury poszły nad Babią i tam się kłębiły.
Zanim dotarłam do końca łąk, słońce ponownie rozjaśniło niebo i przygrzało. W ostatnich krzakach przed parkingiem, gdzie w poprzednich latach znajdowałam majówki/gęśnice wiosenne, grzybki były i tym razem. Niestety, nie podratowały wyglądu mojego koszyka, bo już były mocno podstarzałe i ledwo udało się je sfotografować, bo aż się ruszały od zasiedlającego je życia.
Mimo braku grzybów, spędziłam cudowny dzień, w którym nie musiałam liczyć się z czasem. Wróciłam do Krakowa późnym popołudniem i zamiast zajmować się pozyskiem, którego nie było, mogłam odpoczywać po całodziennej wędrówce.:)
Tyle godzin wędrówki Dorotka,podziwiam.Dobrze że odpoczęłaś ale na pewno nogi to ci wchodzą w pewną część ciała a może nie bo masz super kondycję.Czy był czas że poleżałaś na trawce?.Piękne zdjęcia zielonego lasu i przekwitniętego mlecza
OdpowiedzUsuńTrochę mi nogi weszły tam, skąd zazwyczaj wychodzą, ale to takie przyjemne zmęczenie. Trawka była cały czas mokra, więc nie skusiłam się na leżenie.:)
Usuń