Niedzielny poranek - bardziej listopadowy niż majowy - za oknem mgła i mżawka... Pawełek pojękujący, że dopiero szósta, a on ma wstawać, Krzyś przewracający się z boku na bok i udający, że jeszcze śpi i Michałek gotowy do działania pół godziny przed czasem. Ostatnio Michaś ma zdecydowanie mniejsze zapotrzebowanie na sen niż przez zimę i najpóźniej o wpół do szóstej jest już na nogach. Poganiam chłopaków, bo mamy napięty plan działania, a aura wcale nie wpływa motywująco.
W końcu udaje nam się wyjść z domu. Teraz jeszcze tylko zapiąć przyczepkę do Doblowoza i w drogę! Do Spytkowic towarzyszyła nam nieustannie mżawka, ale zza mgieł chwilami wyłaniały się nieco ostrzejsze widoki. W Podwilku już tylko pojedyncze kropelki spadały na szybę, a dalej, w stronę Babiej było już całkiem sucho.
Tym razem pierwszym punktem na liście miejsc do nawiedzenia była Lipnica. W przyczepie wieźliśmy pierwszy transport wakacyjnej paszy dla menażeryjnych koni. Teraz już do końca czerwca będziemy regularnie transportować siano, słomę i owies, żeby koniska miały co jeść w lipcu i sierpniu.
Na podwórku powitała nas Sara. Obwąchała dokładnie samochód i przyczepę, zapiszczała po sarniemu i zajęła się skubaniem trawki koło lipnickiego podwórka.
Wjazd na tyły gospodarstwa, gdzie znajduje się "mój" składzik na końską paszę i boksy dla koni, był zastawiony i nie dało się od razu podjechać i rozładować przywiezionej słomy. Odpięliśmy więc przyczepę i zamiast NATYCHMIAST ruszyć do lasu, poszliśmy objadać się lipnickimi specjałami przygotowanymi przez gospodarzy. Dopiero po śniadaniu ruszyliśmy w stronę granicy, aby zrealizować cel główny wyprawy - pożegnać się z ostatnimi smardzami i obiecać im, że za rok znowu stawimy się na spotkanie i z radością będziemy wypatrywać malutkich smardzusiów od wczesnej wiosny.
Wpadliśmy na jedną miejscówkę, później drugą - w obydwu woda w strumieniach opadła do wysokości umożliwiającej swobodne przemieszczanie się, a brzegi zarosły wysokimi lepiężnikami. Szukanie smardzowych niedobitków w takich okolicznościach wcale nie jest proste,bo trzeba zaglądać pod liście lepiężników, które szczelnie przykrywają powierzchnię ziemi. Chłopcy, widząc, ze smardze nie wchodzą im same pod nogi, zajęli się zabawą w strumieniu. Ja nie rezygnowałam tak łatwo - rozgarniałam lepiężniki, kucałam, pełzałam na kolanach prosząc w myślach naturę, zeby pozwoliła mi chociaż jednego zejściowego smardzyka znaleźć.
Natura pozostawała niewzruszona, ale najwyraźniej nie tak do końca olała prośby, bo na mojej drodze postawiła ładną, świeżą szyszkówkę świerkową. Pomyślałam sobie, że skoro szyszkówka przetrwała i jest w doskonałej kondycji, to i smardz też gdzieś MUSI być.
Pogoniłam chłopaków w kierunku samochodu - trzeba się było przemieścić w kolejne wytypowane smardzowe miejsce.
Po drodze zlokalizowaliśmy spore poletka kwitnących poziomek - miejscówki będą jak znalazł na początek lipca. Krzysiowi, na sama myśl o dojrzałych poziomkach, pociekła ślinka, a w pamięci powróciły obrazy z ubiegłorocznego owocowego obżarstwa leśnego. Do czerwonych poziomek dołączyły czarne borówki. Pokazałam więc chłopakom, że i borowinki już kwitną i będzie co jeść podczas leśnych spacerów wakacyjnych.
Na łące spotkaliśmy kwiatuszka, jakiego jeszcze nigdy na Orawie nie widziałam. Był widoczny z daleka - odcinał się od zieloności swoją jaskrawopomarańczową barwą. Próbowałam go nazwać, ale po przeszukaniu atlasu roślin spasował mi nieco tylko do pełnika europejskiego, a jak na ten gatunek, miał zdecydowanie za mało płatków. Może był jakiś wybrakowany albo to zupełnie inny gatunek.
Podjechaliśmy parę kilometrów do trzeciej miejscówki położonej nieco wyżej niż dwie poprzednie. Szliśmy dolinką w górę, w miejsca, gdzie w czasie majówki leżał jeszcze śnieg.
Pierwszymi napotkanymi grzybami były drobnołuszczaki jelenie (łuskowce jelenie). Rosły w nasłonecznionym miejscu i nieco juz podeschły. Zostały tez wewnętrznie skonsumowane przez robaczki - sprawdziłam dwa owocniki; reszty nie ruszałam.
Nieco wyżej zlokalizowaliśmy zejściowe owocniki piestrzenic kasztanowatych. To znalezisko po raz kolejny obudziło uśpioną już nadzieję na smardza.
Wypogodziło się zupełnie, a na niebie zagościło słoneczko. Szliśmy dalej. co prawda chłopcy coraz częściej wspominali, że to już najwyższa pora, żeby jechać do bacówki, a później do Lipnicy, ale jak tu wracać bez pożegnania z ostatnim tegorocznym smardzem?
I w końcu znalazł się, a właściwie został znaleziony przez Krzysia - ten jeden jedyny, wymarzony, wyproszony smardz. Rósł sobie spokojnie na skarpie obok drogi i pozostałby niezauważony, gdyby Krzyś nie wpadł na pomysł skakania przez rów oddzielający drogę od skarpy i lasu. Po jednym z kolejnych skoków Krzychu zaryczał uradowany: "Jest! Mam smardza!" I dzięki Krzysiowi mogłam spokojnie pożegnać orawskie smardze na rok.
Oczywiście obowiązkowa była sesja foto - ten ostatni ma tak samo dużo zdjęć jak ten pierwszy.:)
Poszliśmy jeszcze kawałek dalej, wbijając wzrok w przydrożne skarpy. Więcej smardzów już nie było, ale znaleźliśmy jeszcze krążkownice wrębiaste. Z nimi też spotkamy się dopiero w przyszłym roku.
Teraz już spokojnie można było udać się do bacówki - miejsca magicznego i niezmiennego.
Oscypki, bundz i słodziutka żętyca były przepyszne jak zawsze. Reksio, też jak zawsze, czekał na pieszczoty. Chłopcy zapewnili mu parę rozkosznych chwil.;)
Z bacówki pojechaliśmy do Lipnicy. Rozładowaliśmy przyczepkę i zjedliśmy obiad - gospodarze zawsze nas goszczą po królewsku. Michałek z Krzychem rozpoczęli podwórkowe harce i próby zapędzenia ich do samochodu trzeba było powtarzać przez pół godziny. Nie obyło się bez płaczu... Chłopcy najchętniej zostaliby już w Lipnicy na wakacje. A tu jeszcze miesiąc trzeba się uczyć...
Do Krakowa jechaliśmy powoli, ale, o dziwo, całkiem sprawnie. Oprócz jednego koreczka w Myślenicach nic nas nie hamowało w drodze powrotnej. Mam nadzieję, że następny wyjazd na Orawę będzie już okraszony pierwszym borowikiem ceglastoporym - wczesnowiosenne grzybki zostały pożegnane, teraz pora witać się z późnowiosennymi.:)
Barany i owce fantastyczne.Jeden smardz na pożegnanie ojejku,długo szukaliście.Dorotka czy Twoje wszystkie konie są w Linicy? Jeśli tak to jak często do nich jeżdzisz bo to chyba ze 100km,albo coś zle zrozumiała.Kwituszki urocze,uściski dla was
OdpowiedzUsuńEwo! Konie są w Krakowie, a konkretnie w Węgrzcach pod Krakowem, ale na wakacje zabieram je do Lipnicy, gdzie od lat wynajmujemy u tych samych gospodarzy pokój dla nas i stajnię dla koni. Muszę wcześniej zgromadzić tam słomę i siano, a objętościowo to sporo wychodzi, więc konieczne jest organizowanie wszystkiego co najmniej miesiąc przed wakacjami. :)Do Lipnicy mamy sprzed bloku dokładnie 102 kilometry.
UsuńNo i wszystko jasne.Więc latem masz swoje koniki razem na wakacjach i hulaj dusza.Fajnie.Dobrze mieć na urlop takie miejsce co to i na koniach pojeździsz,i grzybów nazbierasz,i do słoików je zrobisz aj jak fajnie.
OdpowiedzUsuńJa tez lubię wieś ale wy macie góry i piękne widoki,u nas niziny i trochę krów i kur.
Tak, w czasie wakacji mam koniska na co dzień. Od dziesięciu lat wyjeżdżam w to samo miejsce i jeszcze mi się nie znudziło.:) Niziny też mają swój urok, a dla koni są zdecydowanie łatwiejszym terenem niż góry. Zwłaszcza jak pod kopytami mają piasek.
Usuń