Po sobocie tradycyjnie nadeszła niedziela. Po wieczornych tańcach chciałam pospać nieco dłużej niż zwykle, ale nic z tego nie wyszło, bo bladym świtem rozległo się "delikatne" walenie do naszych drzwi. Chłopcy oczywiście ani drgnęli, ale ja poderwałam się na równe nogi. Za drzwiami, w mroźnym powietrzu stał Loluś, który czuwał z gitarą przy ognisku do tej pory. W gardle mu nieco od śpiewu zaschło i gotów był oddać królestwo za jedno piwo. Głos Lolka brzmiał tubalnie, jak zawsze; wcale zaschnięcia w nim słychać nie było, więc zanim zaczęłam szukać napitku, nieco wyciszyłam gościa, żeby mi menażerii tak wcześnie nie pobudził. Spragnionego napoiłam i zaczęłam przygotowania do spaceru - kanapki, wodę i takie tam. To miał być wyjątkowy spacer, bo i dzień był wyjątkowy - właściwy dzień urodzinowy Pawełka. Chciałam go zabrać na przepiękną i mocno grzybową trasę, którą w lecie kilkakrotnie przemierzyliśmy z Michałkiem i Krzysiem, ale Pawełek się na nią jeszcze nigdy nie załapał.
Chłopcy pospali ile chcieli, więc do wyjścia byliśmy gotowi dość późno, bo dopiero przed dziewiątą. Zapytałam tych, którzy plątali się już/jeszcze po podwórku, czy nie chcą się z nami zabrać, ale nie było chętnych. Świat spowijały mgły, przy ziemi trzymał przymrozek, ale wysoko na niebie przebijały się promienie słońca zapowiadające piękny dzień. Wyruszyliśmy.
Jechaliśmy polną drogą przez łąki. Z tej drogi doskonale widać przy przejrzystym powietrzu z jednej strony Babią, z drugiej Tatry. Tym razem jednak gór nie dało się podziwiać, bo wszystko zasłaniała mgła. Nawet sarenki przechodzące przez drogę przed samochodem zauważyliśmy w ostatniej chwili. Dojechaliśmy do lasu. Michałek i Krzyś zaczęli zaraz marudzić, ze im zimno. Zarządziłam więc bieganie na rozgrzewkę przed właściwym poszukiwaniem grzybów. Kiedy wytworzyli wystarczającą ilość energii cieplnej, weszliśmy w las. Krzychu znajdował młodziutkie podgrzybki, a Michałek wytropił pierwszego szlachetniaka. Ja też coś tam znalazłam i tylko Pawełek nie mógł trafić na przeznaczone mu grzybki.
To właśnie tam, w tym pierwszym kawałku lasu wypatrzyłam gigantycznego mleczaja chrząstkę. Takiego wielkiego owocnika tego gatunku chyba jeszcze nigdy nie widzieliśmy. A jeszcze część kapelusza była odłamana, bo nie mógł się przepchać przez naciskające na niego gałęzie. Michałek i Krzyś byli pod wrażeniem wielkości tego grzybasa.
Wyszliśmy na śródleśną polanę, gdzie słoneczko już całkiem przyzwoicie operowało ciepełkiem i można było w jego promieniach rozgrzać skostniałe łapki. Łąka zamknięta lasami ze wszystkich stron wyglądała zachwycająco - tysiące pająków rozłożyło na niej swoje paści, które właśnie zaczęły się rozmrażać po nocnym przymrozku i wyglądały jak sznury perełek błyszczących w słonecznym świetle. Zaczęłam uwieczniać tę pajęczą krainę i poszukiwać przy pomocy Michasia i Krzysia twórców tych cudownych plecionek.
Pająków nie było widać, bo najwidoczniej pochowały się przed zimnem w trawie. Nie odnaleźliśmy ani jednego. Za to pajęczyny zachwyciły nie tylko mnie, ale i Pawełka, który również wyjął aparat i poprawiał sobie humor po dotychczasowej porażce w szukaniu grzybów.
Na samym skraju następnego lasu, przez który wiodła nasza trasa, zobaczyłam w trawie starego szlachetniaka. W tej samej sekundzie na przestrzeni kilku metrów dostrzegłam kolejne brązowe kapelusze. Zanim jednak zdążyłam się schylić, ubiegł mnie Krzyś, który wpadł w sam środek "prawdziwkowej krainy" i okrzykami "mój, mój" powstrzymał moją pazerniaczą łapę. Wyciągnął z tego miejsca kilkanaście dorodnych grzybków, położył je w jednym miejscu, zarządził: "to je mama wyczyść" i podniecony pogromem, jaki uczynił, pognał dalej. Zanim wyczyściłam porzucone przez Krzysia borowiki szlachetne, on zdążył już przynieść mi kolejne garście wypełnione tym razem podgrzybkami i borowikami ceglastoporymi. W końcu udało mi się opanować sytuację czyszczeniową. Miałam już pół koszyka grzybków. Umówiłam się z Krzysiem, ze najpierw napełnimy mój koszyk, a później będziemy zbierać do Krzysiowego, żeby nie musiał całą drogę nosić wszystkich swoich znalezisk.
Krzyś przystał na taki układ, ale kiedy znalazł kolejne piękne prawdziweczki, stwierdził, że będzie je już nosił i do swojego koszyka będzie wkładał tylko borowiki szlachetne, a pozostałe gatunki da do mojego.
Pawełek patrzył z podziwem na swojego synka wyciągającego grzybki, które on sam przepuścił. A Krzychu zbierał i podrzucał mamie do czyszczenia. Wolę znajdowanym grzybkom poświecić więcej czasu w lesie i mieć w koszyku czyściutkie owocniki, co skraca znacząco czas obróbki po powrocie z lasu. A czyszczenie ładnych borowików, przy cudownej pogodzie jest w leśnych okolicznościach przyrody całkiem przyjemne.
W dalszej części lasu borowików szlachetnych było znacznie mniej i Krzyś martwił się, ze nie dopełni swojego koszyka. Wypomniał mi oczywiście, że jego pierwsze prawdziwki leżą na spodzie mojego koszyka. Niespecjalnie chciałam przekładać grzyby, żeby oddać Krzysiowi jego szlachetniaki ze spodu, więc zaproponowałam, że jak teraz jakiegoś znajdę, to włożę go do koszyczka Krzysia. Nie spasowało mu to za bardzo, bo chciał mieć same grzyby, które sam znalazł. Wymyślił więc inny sposób - za jednego borowika szlachetnego będzie mi dawał dwa ceglastopore albo podgrzybki. Wkrótce byłam Krzysiowi winna z 10 szlachetniaków i nie wiedziałam, kiedy mi się uda wypłacić.;) Zwłaszcza, że w okolicy rosły głównie maślaki sitarze - piękne kolonie, częściowo podeptane przez innych grzybiarzy, którzy byli tam wcześniej niż my. Jaka szkoda, ze nie rosły w sierpniu, kiedy byłam na miejscu i chętnie bym się nimi zaopiekowała. Teraz rośnie za duzo szlachetniejszych gatunków, żeby poświęcać czas i siły przerobowe sitakom.
Trzeba było coś zrobić, żeby Krzyś dopełnił swój koszyk borowikami szlachetnymi. Pomyślałam o moim "tajnym miejscu", gdzie niemal zawsze coś na mnie czeka. Trudno się tam dostać i chyba nikt poza mną w tym miejscu nie buszuje. Zostawiłam Pawełka i Michałka w znanym im lesie, żeby sobie spacerowali i zbierali to, co w nim wyrosło, a Krzysia pogoniłam przez zarośla pod stromą górę. Doszliśmy, choć Krzyś był już nieco zmęczony i nie do końca przekonany, że chce tak daleko z trasy zbaczać. Widok stadka borowików przywrócił mu siły i chęć do działania. Marzenie się spełniło - koszyk Krzysia został dopełniony, a dwa większe owocniki musiałam jeszcze wpakować do siebie.
Wracaliśmy do Pawełka i Michasia, zatrzymując się jeszcze przy przepięknych koralówkach, które były oświetlone słońcem i odcinały się doskonale od ściółki.
Prawie na koniec spaceru zatrzymałam się jeszcze w punkcie lejkowcowym. Nie było ich zbyt wiele, bo przecież pozbieraliśmy je dokładnie tydzień wcześniej, ale jeszcze garstkę udało się pozyskać.
Spacer był cudowny. Chłopcy tak zgłodnieli, że wpakowali koszyki do bagażnika zanim zdążyłam zrobić zdjęcie i pospieszali z powrotem. Kiedy sobie pojedli, poszli podziwiać zbiory Pawła, który nieco później niż my wydarł do lasu pod Babią.
A później już trzeba się było pakować i szykować do odjazdu... Krzyś nie mógł się z tym pogodzić. Najpierw oświadczył, ze nie chce iść jutro do szkoły, a kiedy odjeżdżaliśmy, płakał rozdzierająco i krzyczał:"Ja nie chcę wracać! Ja chcę tu zostać i zbierać grzybki!" W tych słowach zawarło się to wszystko, co każdy z nas miał schowane głęboko na dnie serca... Krzysiową rozpacz trzeba było utulić serią przekupstw ze zgodą na grę na tablecie, kiedy wrócimy.:)
Krzysiu moje serce rozdarło się jak twoje,oj smyku jaka masz pasję,i jak ci idzie szukanie borowiczków. Na pewno to nie ostatnie grzybobranie więc kochany nie płakaj,uściski i dzięki za relację .A co Pawełek nazbierał w urodzinowy dzień,było coś ciekawego?
OdpowiedzUsuńKrzyś już zapomniał o swojej rozpaczy i planuje kolejną leśną wyprawę.:)
UsuńPawełek zapełnił koszyk głównie rydzami, podgrzybkami i borowikami ceglastoporymi, ale i parę urodzinowych szlachetniaków mu wpadło w łapy.
Ten komentarz został usunięty przez autora.
UsuńNo to super bo jakoś nigdy nie pokazujesz mężusia z koszyczkiem zapełnionym hii uściski dla wszystkich.Byłam wczoraj w lesie,jak wyjeżdżaliśmy to nie wiało jak zajechaliśmy i wysiadłam to mało łba nie urwało,potem czytam że jakiś orkan przez kraj się przetaczał,Troszkę pochodziłam po dróżce utwardzonej,raz weszłam do lasu ale tylko zgniłe muchomory.Moja Ania,opiekunka,byliśmy w jej stronach znalazła parę koźlarzy babki,z 10 zielonek takich wyschniętych już,sucho w lesie chociaż padało dwa dni,jeden koźlarz czerwony i chyba z 10 tych grzybków które my nazywamy gruzdami,pojechaliśmy do jej mamy po jajka to potwierdziła że to gruzy,zamarynowałam je w trzy słoiczki,zobaczymy.Mam Dorotko nadzieję że może jeszcze będą w październiku opieńki ale na razie to faktycznie w naszych lasach wiatr hula.Ale jestem szczęśliwa że byłam na powietrzu troszkę.Pozdrawiam was kochani
UsuńOstatnio to w ogóle jakoś koszyków pełnych nie obfociłam. Jak się już kończy zbiory, to myśli ku obróbce biegną i się zapomina utrwalić całości.Ale już grzybków jest mniej, to i takiego pośpiechu nie będzie, więc się poprawię.:)
UsuńSuper, ze Ci się udało znowu do lasu wyrwać. Może następnym razem trafisz na większą obfitość grzybową? U nas pada każdego dnia; jest już za mokro.
Uściski na sobotę!