Wczoraj po południu miałam ambitny plan poszukiwań wśród starych zdjęć fotek czyrenia dębowego z Bosutowskiego Lasu, którego ostatni portret pochodzi z 13 lutego. Wywlokłam dysk zewnętrzny leżący na co dzień w szafce, podłączyłam go do komputera i zaczęłam przegląd zdjęć od 2006 roku, kiedy to weszłam w posiadanie pierwszego cyfrowego aparatu. Jakoś tak wyszło, ze szybko przeskoczyłam na 2009 rok i zdjęcia funkiel nówki Michałka. Zapomniałam o czyreniu i wszystkich grzybach świata. Zapomniałam nawet o przygotowaniu kolacji dla Pawełka... Zamiast planowanej godziny, jaką chciałam przeznaczyć na szukanie czyrenia, przesiedziałam przy zdjęciach dzieci aż do przyjścia Pawełka. W dodatku nawrzucałam sobie na komputer całkiem sporo tych wspomnieniowych zdjęć i wyciągnęłam szereg wniosków. Po pierwsze, zamiast się rozkoszować kilkudniowym brakiem dzieci, łapię się na tym, ze ciągle o nich myślę. Może do tęsknoty mi jeszcze paru dni brakuje, niemniej cały czas, gdzieś w zakamarkach mózgu siedzą myśli o tym, co robią, czy się dobrze bawią, czy zjedli obiadek... Po drugie, to mam już bardzo stare dzieci i nie wiem nawet, kiedy mi się tak zestarzały, bo dopiero co były maleńkie. A po trzecie, to już nie są takie rozkoszne maluchy z okrągłymi buźkami, tylko chłopaki o wyraźnych rysach twarzy. I jeszcze jedno - robią się coraz bardziej podobni do siebie. Zobaczcie parę fotek z przeszłości.
Michałek był myślicielem od dnia narodzin. A poza tym, że myślał, to jadł, spał i rósł. Po prostu idealne dziecko.
Kąpać też się lubił.
Albo się śmiał, albo zachowywał powagę, rzadko płakał.
I wszystkiego musiał spróbować.:)
Uwielbiał muzykę. Kiedy przechodziliśmy koło jakiegoś ulicznego grajka, potrafił stać i słuchać z otwartą buzią albo łezkami wzruszenia. Zamiłowanie do muzyki przeszło mu z wiekiem.
Największe problemy sprawiało karmienie Michasia. To był po prostu horror. Dopóki wystarczało mamowe mleczko, było cudownie, później zaczęły się coraz większe schody - Michał nie chciał jeść nic, sprawiał wrażenie, jakby w ogóle nie odczuwał głodu. Każde karmienie było dla mnie ogromnym stresem i wiązało się z przygotowaniem mnóstwa akcesoriów za pomocą których odwracaliśmy uwagę Miśka i wpychali w niego jedzenie. I nie dało się go przetrzymać, żeby zgłodniał i chciał jeść - był słaby i się złościł, a i tak nie chciał jedzenia.
Potrafił się na mnie obrazić za to, że mu daję jeść.
A czasem zasypiał w jedzeniowym krzesełku. Problemy z jedzeniem zaczęły stopniowo znikać, kiedy Michaś skończył cztery lata. Jak ja odetchnęłam, kiedy zaczął się upominać o posiłki.
Michałek postawił swoje pierwsze kroki, kiedy miał dziesięć miesięcy i cztery dni. Wcześniej nie raczkował, tylko stał przy meblach, a wtedy po prostu się puścił i poszedł. To było niesamowite - czekać z otwartymi ramionami na Michałka, który sam idzie.
Taki jeszcze obrazek mi przypomniał historyjkę z Gdańska. Michaś nie chodził jeszcze do przedszkola, ja byłam na urlopie, więc jeździliśmy z Pawełkiem na delegacje, najczęściej do Gdańska. Na miejscu Pawełek szedł tyrać, a my z Michałkiem na plażę albo do lasów oliwskich.
Michałek grzebał w piasku, kiedy podszedł do niego chłopiec w podobnym wieku. Ubrani jak na załączonym obrazku. Pamiętam, że wtedy przemknęła mi przez głowę myśl, że może moje dziecko marznie, ale popatrzyłam wokół - wszyscy byli w krótkich rękawkach. Michałkowi nie było za zimno; to temu drugiemu chłopczykowi musiało być za gorąco.:)
Uwielbiam te Miśkowe miny wypełnione głębokimi przemyśleniami i niedowierzaniem. Dawno takiej nie widziałam w realu.
Język jest doskonałym pomocnikiem Michałka. Do tej pory wystawia go podczas zajęć wymagających skupienia. Efektem są ciągle wysuszone i popękane wargi. Ale cóż... Skoro bez jęzora się nie da zrobić dobrej pułapki na ciocię...
W następnym roku pojawił się na świecie Kyś. Najpierw Michaś mówił na niego "GA". To takie słowo wyrażające zachwyt, zdumienie i jeszcze tysiąc innych emocji. Później to był Kyś.
Liczyłam na to, że będę mieć drugie idealne dziecko, ale się przeliczyłam. Krzychu dał mi popalić płakaniem, marudzeniem i kolkami.
Dobrze spał tylko w samochodzie albo w wózku.
Przez pierwszy rok życia nie zszedł praktycznie z rąk. I nie chciał być noszony ani w chuście, ani w nosidełku - mama miała obejmować i przytulać. To moje ulubione zdjęcie Krzysia z bezzębnym uśmiechem, śpiącego na moim ramieniu.
Takie uśmiechnięte momenty nie były zbyt częste.
Częściej bywały takie minki.
Krzyś miał wyjątkowo maleńkie stópki. Miałam ogromne problemy z kupieniem mu pierwszych bucików, bo wszystkie były za duże. I te maleńkie długo nóżki nie chciały nosić Krzysiowego ciałka. A teraz obydwaj mają ten sam numer buta i już się nie da przyoszczędzić na dziedziczeniu obuwia.
Krzychu bardzo długo raczkował, a w pozycji wyprostowanej stanął i poszedł trzy miesiące po skończeniu roku. To była spora ulga, bo Krzyś już sporo ważył.
Krzychu miał cudowne loczki i coraz częściej się uśmiechał.
I lubił jeść. Sam się upominał o karmienie i zjadał wszystko, co mu się dało.
Do pełni Krzysiowego szczęścia potrzebny był smoczek. Michaś tego sprzętu w ogóle nie używał, więc kiedy zobaczył, że Krzyś ma takie fajne coś w buzi, chodził, rozkładał rączki i powtarzał z przekonaniem: "ni mom, ni mom". W ten sposób na smoka mówiło się u nas "nimom". Michałek próbował ciumkać smoczek, żeby nie być gorszym od brata, ale mu to nie pasowało. Zresztą Michaś bardzo chciał być traktowany jak młodszy brat - musiałam go wozić po korytarzu w głębokim wózku, ubierać w becik i kąpać w maleńkim szafliku, w którym Michałkowe odnóża za nic nie chciały się zmieścić. A Krzyś z nimoma zrezygnował dopiero jak miał dwa lata z hakiem. I była to rezygnacja wymuszona zaistniała sytuacją - wybił ząbka i buzia bolała go tak, że nimom nie przynosił ukojenia, tylko potęgował ból.
Uwieczniłam też Krzycha z ospą. I przypomniał mi się ten koszmar domowego aresztu - najpierw Michaś blisko trzy tygodnie ospowania, dwa dni przerwy i trzytygodniówka z Krzysiem.
A później Krzyś robił się coraz bardziej podobny do Krzysia współczesnego - wojowniczy, uparty, ambitny do granic możliwości i uśmiechnięty, a nie płaczący.
I na koniec parę fotek braciaków razem. Chciałabym, żeby się zawsze kochali, stali za sobą murem i byli nie tylko braćmi, ale i przyjaciółmi.
Najbardziej mnie chyba rozczulają fotki robione "na spaniu".
Grzybek jakiś też się załapał, chociaż zdecydowanie nie ten, którego szukałam.;)
Jak to dobrze, że zostały wymyślone aparaty i zdjęcia! Można dzięki nim wrócić do przeszłości i przypomnieć sobie te cudowne, a jakże ulotne chwile.
Ale super wpis.Obejrzałam dwa razy.Dzieci są super a co dopiero dla mamy.Nie dziwię się ,że zapomniałaś o innych sprawach .Są cudowni ,nie dość ,że śliczni to tacy podobni.Możesz być dumna mamusiu,to wielki skarb mieć fajne zdrowe dzieci.No grzyb musiał być bo jakby inaczej.Śpiące dzieci rozczulają bardzo bo taka czysta niewinność ,gorzej jak się obudzą.Z Twego opisu poraz kolejny się przekonuję że dzieci spokojne czy wrzeszczące rodzą się rodzicom na przemian.Raz spokojne ,raz nie.W mojej rodzinie i bliskich to się potwierdzało.To że, myślisz o dzieciach to wiadomo ze nie ucieknie się od tego co wypełnia życie po same uszy.Już pewno zaraz będą z powrotem i koniec marzeń o delektowaniu się ciszą ,ale może jakieś kolonie letnie będą .Ciekawe jakie wrażenia -czy było super lub za nic już nie pojadę :)Pozdrawiam krokusowo,już są ,już kwitną :)
OdpowiedzUsuńDzisiaj domowa cisza będzie już tylko wspomnieniem. Porządek zresztą też.;) Wracają po południu. Następny wyjazd mają w czerwcu - na zieloną szkołę. To ich drugie zimowisko; myślę,że będą chcieli jeszcze jechać na następne. Mają super panią jako opiekę.
UsuńA co do tych dzieci spokojnych i wrzeszczących, to już dawno stwierdziłam, że gdyby Krzyś był pierwszy, to zostałby jedynakiem, bo nie byłoby jak zrobić drugiego.
Pozdrawiam zimowo; u nas sypie.
Bardzo piękny wpis z przyjemnością przeczytałam. Ania Korfel
OdpowiedzUsuńTo Aniu takie strzępki wspomnień. W sumie trochę żałuję, że nie zaczęłam pisać bloga wcześniej, bo pamięć jest ulotna i na pewno sporo ciekawych momentów juz z niej umknęło.
UsuńŚwietny ten dzisiejszy wpis! Tak sobie wspominam, że dzieci są najwspanialsze podczas snu... Nawet te nieco podrośnięte. A najbardziej lubię patrzeć na dzieci brudne, bo albo coś im bardzo smakowało, albo zabawa była fascynująca! Pozdrawiam- Ewa.
OdpowiedzUsuńDziecko brudne, to dziecko szczęśliwe.:) To jedno z podobieństw między dziećmi i końmi. Pozdrawiam serdecznie!
UsuńFajne chłopaki - tak podobni i tak różni jednocześnie :) Uściski!
OdpowiedzUsuńŚciskamy Izeczko!:)
UsuńKochani! Dla Was też pozdrowienia i uściski od całej naszej czwórki.:)
OdpowiedzUsuńDorotko napisałam jako pierwsza długi,chyba najdłuższy u ciebie post i on mi się nie zapisał. Wiec ci tylko powiem ze wspaniały wpis i tyle;chłopaki na medal
OdpowiedzUsuńSzkoda, bo z przyjemnością bym przeczytała.:( Czasem niestety są na stronie jakieś błędy i czasem coś znika.:( Pawełek też miał taki przypadek z komentarzem. Nie mam na to niestety wpływu. Pozdrawiamy feryjnie.:)
Usuń