Poranek bez tupotu małych stópek, grzania mleka do płatków, robienia kanapek, gorączkowego poszukiwania dziecinnych ubrań... No po prostu bajka! Gdyby jeszcze za oknem nie wisiała szaro-bura zawiesina mglisto-smogowa, byłoby naprawdę cudownie. Moje wewnętrzne zachwyty nad spokojem poranka bez dzieci przerwał Pawełek, zastanawiający się, czy Michaś z Krzysiem już się na zimowisku obudzili. Nie da się jak widać przełączyć zupełnie na tryb braku dzieci, bo mimo fizycznej nieobecności, wciąż są w myślach. Stwierdziłam, że na pewno już się pobudzili, bo z ubiegłorocznych relacji zimowiskowych doskonale zapamiętałam, że chłopcy "chodzili spać o dużej godzinie, a wstawali o małej godzinie". A przecież siódma, która właśnie wybiła, to taka w sam raz "mała godzina" na rozpoczęcie drugiego dnia zimowego wypoczynku. Później przeczytaliśmy jeszcze szczegółowy plan dnia chłopaków i po stwierdzeniu, że na pewno nie będą się nudzić, można było o nich zapomnieć.;)
Widząc, co się dzieje za oknem, zerknęłam na stronę z monitoringiem powietrza, na której zobaczyłam czarną, prawie trupią czachę i przeczytałam, że stężenie pyłów przekroczyło normę o 500 procent. W sumie taka krakowska norma.
Ten dzień chciałam wykorzystać na swoje przyjemności, jechać do koni, pobawić się z nimi i nigdzie nie spieszyć. Brak pośpiechu i konieczności zerkania na zegarek to prawdziwy luksus i nieczęsto mi się zdarza. Poczekałam aż przeminą największe poranne korki i po dziewiątej pojechałam do stajni. Po drugiej stronie Wisły przejrzystość powietrza zrobiła się znacznie większa, a w Węgrzcach było już rewelacyjnie pod tym względem. Najgorszy smog został sobie w mieście.
Przywitałam się z kopytniakami częstując je końskimi cukierkami, nakarmiłam stajenne koty plączące się pod nogami i szybciutko wyczyściłam Latonę. Kiedy ziemia jest zmarznięta i nie ma błota do tarzania, czyszczenie końskiego futerka to bajka - 10 minutek i cały zwierzak błyszczy.
Wyjechałam na Latonce na spacerek, który zaczął się od wypasu na zimowej trawie. Latona stwierdziła, że zmrożona ziemia uniemożliwi jej porządne pobieganie, więc trzeba spacer wykorzystać na sposób jedzeniowy. Taka zmrożona, samodzielnie pozyskana trawa, jest równie smaczna jak końskie smakołyki. Ponieważ obiecałam sobie pełen luz, to i koniowi się luz należał - nie dopinałam popręgu, żeby mogła spokojnie zaspokoić potrzebę wypasu na zimowej trawie.
Weszłyśmy w pola. Polowanie na sarenki nie wyszło jak zwykle - tej zimy są wyjątkowo płochliwe i uciekają zanim się podjedzie na odległość sensownego strzału aparatem. Chyba ta lekka zima, brak śniegu i mnóstwo jedzenia na polach, spowodowały, że sarenkowe stada są aż tak ruchliwe. Najłatwiej było je zawsze podejść, kiedy śnieg był głęboki i trudniej im było wykopać pożywienie. Teraz są w doskonałej kondycji.
Na niebie, ponad pokrywą z chmur, mgły i tego wszystkiego zawieszonego w powietrzu, zaświeciła na chwilę mała lampeczka - słoneczko. Tak mi się już chce błękitnego nieba i słonecznych promieni, a tu nic z tego - prognozy na najbliższy tydzień nie przewidują lepszej aury.
Poczłapałyśmy sobie wzdłuż Bosutowskiego Lasu.
Tam Latona dorwała wyjątkowo smaczną leszczynę. Ja wypatrywałam na gałęziach orzechówek, a ona namiętnie obgryzała gałązki z leszczynowymi baźkami. Ten krzak musiał być jakiś wyjątkowy, bo z żadnego innego kwiaty jej nie smakowały i nawet nie próbowała ich podskubywać.
A w lesie padło kolejne drzewo, które nam zablokowało jedną z ulubionych ścieżek. Latona doskonale zna te trasę, więc kiedy zauważyła, ze coś się na niej zmieniło, nastawiła uszy, przyjrzała się dokładnie i odwróciła do mnie głowę z pytaniem: "I co teraz?"
Czasem takie drzewo może być świetną przeszkodą do przeskoczenia, czasem udaje się zmieścić pod spodem lub objechać bokiem. A czasem jest tak, jak tu, że trzeba zawrócić... Co prawda, pewnie dałoby się przejść bokami po skarpach, ale na zmarzniętej i śliskiej ściółce, mogłoby się też skończyć takie objeżdżanie wywrotką. A to nie byłoby przyjemne ani dla konia, ani dla mnie.
Dalej już nie było niespodzianek i wszystkimi ścieżkami przeszłyśmy bez przeszkód.
Odwiedziłam znajomego czyrenia dębowego. Patrząc na niego, uświadomiłam sobie, ze znamy się już 20 lat! Rozrósł się w tym czasie i załatwił swojego żywiciela - drzewo złamało się w połowie wysokości, jakieś pół metra powyżej grzybka widocznego na zdjęciu. Teraz rośnie sobie na martwym już pniu. Ciekawe jak długo pociągnie w takich warunkach.
Kiedy ja oglądałam i fociłam czyrenia, Latona poskubała trochę kory dębu - dla każdego, coś miłego.:)
Wróciłyśmy ze spacerku, Latona poszła na padok do koleżanek, a ja dopieściłam Ramziatka, wyprowadziłam na spacerek kucyki, które doskonale spisują się w rolach psów towarzyszących i tak mi zeszło do popołudnia. To był cudowny dzień na oderwanie się od codzienności.
A żeby nie było, że całkiem bez dzieci, to w czasie, kiedy spacerowałyśmy sobie z Latoną, dostałam od pani Reni fotki z zimowiska. Chłopcy świetnie się bawią, mają pod dostatkiem śniegu i nawet pączków im nie brakuje.:)
Ciesze się ze miałaś taki uroczy dzień:I koniki się cieszą
OdpowiedzUsuńA ja się cieszę, że mogę się tym podzielić.:)
Usuń