Michałek i Krzyś wrócili z zimowiska późnym popołudniem w sobotę. Przyjechali stęsknieni, zadowoleni, ale strasznie zmordowani i jeszcze bardziej głodni (od obiadu upłynęło sporo godzin). Kiedy dojechaliśmy do domu, zabrałam się za szybkie gotowanie makaronu do rosołku, który już był gotowy, a chłopcy wypakowywali pamiątki. W tym roku hitem pamiątkowym były spinnery - takie małe w plastikowych kulkach z automatu. Pozostawiłam bez komentarza ilość i jakość przywiezionych gadżetów, bo dla nich to przecież takie kolorowe cudeńka warte kasy, jaką na nie przeznaczyli. Dostałam też dwie laurki walentynkowe i pachnące mydełka, które robili na warsztatach - Krzyś obdarował mnie dwiema sztukami, a Michaś dał mi małe serduszkowe mydełko, a duże schował z przeznaczeniem dla swojej dziewczyny.:) Makaron się ugotował, chłopcy zjedli po kopiastym talerzu rosołu z dużą jego ilością, w paru słowach opowiedzieli o zimowisku i padli. Oczywiście do mamowego łóżka, bo zarządzili powitalne spanie z "kochaną mamusią".
W niedzielę Michałek obudził się i zabrał za zabawę, a Krzyś spał i spał... Nadrabiał widać wszystkie zasypiania "o dużej godzinie". Myślałam już, że nigdy się nie obudzi, ale na pomoc przyszedł głód - przez noc Krzysiowy brzuszek strawił wszystko i upominał się o śniadanie. Na śniadanie wchłonął takie ilości, że zaczęłam się obawiać, że rozejdzie się w szwach. Szybko przekonałam się, ze byłby to wariant optymistyczny, a tu zamiast rozpęknięcia brzucha, nastąpiła eksplozja energii. Dała znać o sobie już w samochodzie - oprócz słowotoku towarzyszyło jej podskakiwanie w foteliku, machanie odnóżami i energiczne wyrzuty całego ciała skrępowanego pasami. Dojechaliśmy do Lasku Wolskiego i rakieta odpaliła.
Krzyś pognał przed siebie wydając bojowe okrzyki, a ja pochyliłam się nad zimówkowym pniakiem i zaczęłam odkopywać śnieg. Pierwsze rzuciły mi się w oczy stareńkie owocniki. Nie wyglądały zachęcająco, ale zaczęłam je focić, bo wiadomo to, czy coś innego znajdę? Jak Pawełek zobaczył mój obiekt zdjęciowy, ryknął śmiechem i spytał po co takie zwłoki uwieczniam. Toż to zakrawa na nekrofilię grzybową. No trudno, trzeba się zadowolić tym, co las oferuje.
W środku pnia rosła zdecydowanie atrakcyjniejsza modelka, ale nie było jej jak lepiej podejść. Nawet próba odsunięcia patyczka była dla niej zagrożeniem, bo przymarzł i ruszał się razem ze zmrożonym kapelusikiem. Jeden mały ruch i mogłam unicestwić mój obiekt. A szkoda by było.
Tymczasem Krzyś drzewa przenosił, ganiał jak hart spuszczony ze smyczy i zaczepiał Michałka, żeby mieć w tej pogoni za własnym ogonem jakieś towarzystwo.
Tarzał się po śniegu.
I atakował tatę. Wszystko, żeby się pozbyć nadmiaru energii. Szkoda, że nie można jej tak po prostu przekazać komuś potrzebującemu.
W końcu Michał dał się namówić do zabawy. Nieopatrznie zaproponowałam chłopcom, żeby walczyli na pniu drzewa zawieszonego nad wąwozem, a później malowniczo spadli w jego czeluście. Opamiętałam się dopiero,kiedy ochoczo pobiegli w jego kierunku i byli gotowi przystąpić do realizacji mojego planu. Na szczęście wypatrzyłam znacznie bezpieczniej położone drzewo i pogoniłam chłopaków z dala od przepaści.
Z drzewa leżącego na ziemi ześlizgnęli się po kilka razy, ale lądowałi na miękkiej ściółce i wszystkie upadki były kwitowane śmiechem.
Kiedy Michał i Krzyś gonili się po pniu zwalonego drzewa, ja szperałam po okolicy za grzybami. To kawałek lasku, w którym zawsze coś można było znaleźć, więc i tym razem nie zawiódł. Najwięcej było skórników szorstkich i pomarszczonych. Rosły zarówno na żywych drzewach, jak i na leżących na ściółce kłodach i patykach.
Były też przemrożone i zasuszone kisielnice trzoneczkowate i kędzierzawe.
Trafił się też grzybek znacznie rzadszy i ciekawszy - woskownik zębaty. W pierwszej chwili, kiedy go zobaczyłam, myślałam, ze to któryś z żylaków, ale po dokładniejszym obejrzeniu zarówno owocnika w naturze, jak i powiększonego zdjęcia, już po powrocie ze spaceru, doszłam do wniosku, że to jednak nie będzie żaden żylak, tylko znacznie rzadszy gatunek, wpisany na Czerwoną Listę.
Chłopcy zrezygnowali w końcu z okupacji leżącego na ziemi drzewa i zaczęliśmy się przemieszczać jedną z moich ulubionych ścieżek - to taki wilgotny jar, z dużą ilością starych próchniejących drzew, z których część jeszcze rośnie, a część leży sobie na ściółce.
Same przed oczy pchały się te większe nadrzewniaki, wśród których najliczniejsze były gmatwice chropowate. Wyjątkowo dorodne owocniki na naszej trasie porosły.
Urokiem nie ustępowały im liczne białoporki brzozowe.
Ale oprócz tych dużych, dobrze widocznych, chciałam znaleźć jakieś maluchy. W tym celu od początku spaceru miałam na nosie zamontowane okulary i oglądałam kolejne patyczki leżące na ziemi. W ten sposób wytropiłam ledwie dychającego pięknoroga szydłowatego
oraz takie coś, nie wiadomo co. Przez moment myślałam, że to resztki trzęsaka pomarańczowożółtego, ale zaraz stwierdziłam, ze są to wyraźne miseczko - talerzyki i na pewno jest to jakiś inny gatunek. Na pytanie jaki, nie umiem sobie odpowiedzieć.
Podrzucałam Pawełkowi te maleńkie grzybki, żeby sobie trenował robienie zdjęć macro. Michał z Krzyśkiem oczywiście nieustannie toczyli walki śnieżno - ręczne.
Przy naszej trasie nie brakowało leszczyn. Oglądałam je ze względu na poszukiwania orzechówek mączystych, ale przy okazji wypatrzyłam różowe pędzelki na liściowych pąkach. Pawełek uwiecznił ten znak nadchodzącej wiosny.
W lesie były oczywiście uszaki, ale nasłuch się zdecydowanie skurczył - od dawna już nie było solidniejszej odwilży, więc uszaczki się pokurczyły, zasuszyły i czekają na zmianę aury.
Z przykrością stwierdziliśmy, że większość dzikich bzów rosnących przy bardziej uczęszczanych alejkach, została poddana cięciom pielęgnacyjnym. Obcięte konary zostały już częściowo przerobione maszyną na wióry, częściowo jeszcze leżały na stertach. Podobny los spotkał konar porośnięty przez orzechówki mączyste. Szczerze mówiąc, bardziej chciałam zobaczyć, jak się zmieniły te orzechówki niż znaleźć uszaki.
Ładnych, mechatych rozszczepek pospolitych nie stwierdziliśmy, ale takie po przejściach też mają swój urok.
A Krzysia dalej nosiło. Jak Michał już przed nim uciekł i znalazł ochronę u taty, celem ataku stały się kolejne drzewa i krzewy.
Zeszłam z alejki, żeby sprawdzić boczniakową miejscówkę, gdzie kiedyś pozyskiwaliśmy grzybki na wysokościach. Niestety, tym razem mogłam jedynie kontynuować w tym miejscu grzybową nekrofilię.;)
A kiedy wróciłam na alejkę, trafiłam na decydujący moment w braterskiej walce. Dwa czupurne koguciki nie zwracały już uwagi na nich, tylko robiły wszystko, żeby wyeliminować przeciwnika. O ile Michaś w pewnym momencie odpuścił, o tyle Krzyś nie miał zamiaru. Nawet trzymany za ramiona robił wykopy w powietrzu, alby dosięgnąć przeciwnika. Takie walki na ostro nieczęsto się chłopakom zdarzają, ale tym razem przedmiotem sporu był wyjątkowo ładny patyk. A taki patyk, to wiadomo - ważna rzecz, za którą warto się bić, a nawet oddać życie.;)
Po chwili emocje opadły i chłopcy w pełnej zgodzie wchodzili na Kopiec Piłsudskiego. Jak jesteśmy w tamtym rejonie Lasku Wolskiego, kopca nie sposób ominąć, bo widać z niego lotnisko w Balicach i Michałek nie daruje obserwacji startów i lądowań.
Na zboczu kopca schronił się jeszcze jeden zwiastun wiosny.
Na górze zawsze wieje i jest zimniej niż na dole. Krzyś bardzo szybko stwierdził, że jest mu zimno, a nawet zamarza na kość. W sumie nic dziwnego - spodnie mokre, w butach śnieg się roztopił, a rękawiczki zamieniły się w lodowy pancerz. Zeszłam z nim na dół, zmieniłam rękawice, dałam jeść, żeby zagrzał się "od wewnętrza". Zrobiło mu się cieplej, a jasnym było, że już nie powędrujemy okrężną trasą, tylko musimy wracać na parking. A szkoda, bo śnieg przestał padać, a na niebie zaczęło przebłyskiwać słońce. Chętnie bym jeszcze połazikowała, ale Krzysiowe zdrowie ważniejsze.
Wracaliśmy najkrótszą trasą. Nie zagłębiałam się już w las, ale przy drodze też jakieś uszaki wpadły mi w oko.
Michaś i Krzyś już zapomnieli, że się niedawno chcieli pozabijać - szli spokojnie rozmawiając i robiąc plany na niedzielne popołudnie. Za to chłopaków lubię - dadzą sobie po razie, a za pięć minut są najlepszymi kumplami.:)
Śniegu widzę ze macie sporo,u nas nie ma ale nadchodzą mrozy do -20,to będzie zima. chłopaki jak energie wypuszcza to w domku pewnie cisza hii;Krzyś ma jej niespotykanie duzo. Pozdrawiamy serdecznie z Iwonka;mamy kryzysy zdrowotne
OdpowiedzUsuńŚnieg leży praktycznie tylko w lesie. Na łąkach, na osiedlu i w mieście praktycznie go nie ma. Na samą myśl o tych mrozach aż mi się zimno robi. Krzychu swoją energią mógłby obdarować z dziesięć osób.:) Obydwaj szybko się regenerują - po spacerze kwadrans odpoczynku, jedzenie i mogą działać od nowa. Trzymajcie się ciepło z Iwonką i nie dawajcie się choróbskom. Ściskamy Was mocno.:)
UsuńAch te grzyby,znam to ,w lesie nie sposób zapomnieć o wpatrywaniu się w ziemię .Ja w ziemię bo Ty jeszcze po drzewach.Tyle energii u chłopców to świadczy o tym ,że są po prostu zdrowi ,silni i młodzi.Mają możliwości żeby się po lesie wyszaleć.Co do jedzenia to dopiero się przygotuj.Chłopcy mojego brata to zdawało mi się przez kilka lat ,że są ciągle glodni albo znów jedzą albo będą za moment jeść.Też dużo na powietrzu przebywali i taki wiek 13-18 to idzie każda ilość.Tak,że rób pomału zapasy :))Pozdrawiam !!
OdpowiedzUsuńJuż teraz, kiedy widzę ile jedzenia potrafi Krzyś pochłonąć, wyobrażam sobie, co się będzie działo za kilka lat. Mam koleżanki posiadające dorosłych synów i każda z nich ten okres żywienia, o którym piszesz, wspomina dokładnie tak samo, jak Ty. W razie czego dokupię drugą zamrażarkę, żeby większe zapasy robić.:) Pozdrowienia z mroźnym porankiem!
Usuń