Przez to wstrętne chorowanie nie byłam u moich czworonożnych dzieci przez ponad tydzień. Stęskniłam się już strasznie za tymi brudasami. One pewnie mniej, bo jak mnie nie ma, to i tak mają doskonałą opiekę, a przy tym nikt nie psuje ich błotnego wizerunku i nie zmusza do robienia czegokolwiek więcej poza jedzeniem i produkcją obornika. Są jednak również minusy nieobecności pani - nie ma kto podrapać za uchem, pogłaskać, a przede wszystkim dać coś wyjątkowo dobbrego do zjedzenia.
W piątek już cały dzień byłam na delikatnym chodzie i oświadczyłam Pawełkowi, że musi zająć się dziećmi, bo ja jadę do koni. Trochę pobiadolił, że zapylę się przy czyszczeniu i będę jeszcze gorzej kaszleć, zmarznę i w ogóle spotka mnie sto tysięcy nieszczęść, które sprawią, ze będę chorować jeszcze przez najbliższy tydzień. Wiedział, że takie gadanie i tak nic nie zmieni, ale co sobie pogadał, to jego.;) Został zatem Pawełek na dyżurze pediatrycznym w domu (Krzyś jeszcze się nie nadaje do biegania po polu), a ja pojechałam do moich kopytniaków.
Poranek był lekko przymglony i z delikatnym przymrozkiem, ale gdzieś tam z wysokości przebijało się słońce. I ptaki. Słychać było śpiewające wiosennie ptaki - normalnie taki całkiem wiosenny poranek.
Pierwsze napatoczyły mi się pod ręce kucunie. Stały na swoim wybiegu i przeżuwały siano. Pierwszy zauważył mnie Feliks. Podniósł głowę, zarżał i truchcikiem przybiegł do mamusi. Oczywiście Żółty niemal natychmiast się z nim zrównał, żeby nie dopuścić do tego, że koledze dostanie się jakiś smakołyk więcej.
Dwie mordki zaczęły przeszukanie w zakamarkach mojej kurtki - w kieszeniach, rękawach, kapturze... Wszędzie, gdzie da się wsadzić swój wszędobylski kucykowy pyszczek.
Próbowały nawet rozpiąć zamek, ale ponieważ końcówka jest załamana w połowie, nie poradziły sobie. A pewnie myślały, że jak by im się udało zedrzeć ze mnie ubranie, to miałyby w nim nieprzebrane ilości smakołyków, bo przecież pani zawsze je tam ma.:)
Oczywiście poczęstowałam kucory sporą dawką końskich cukierków, co zdecydowanie wzmocniło ich miłość i przywiązanie do mojej osoby. Było im też przyjemnie kiedy je wytarmosiłam za grzywy. Kucyki nie należą do zbyt delikatnych stworzeń i takie szarpanie za grzywę, które Latonę wyprowadziłoby natychmiast z równowagi, dla Żółtego i Feliksiaka, jest doskonałą zabawą.
Zabawa z kucykami pozbawiła mnie części sił. To jest po prostu niesamowite jak tygodniowa choroba potrafi pozbawić człowieka kondycji i sprawić, że najprostsze czynności wykonuje się z wysiłkiem. A tu trzeba było się wziąć za wyczyszczenie Latony i Ramzesa. Dobrze, że przyszły Julka i Gabrysia, bo pomogły w pucowaniu koni.
Słoneczko przebiło się przez mgłę, ujeżdżalnia zaczęła ładnie rozmarzać. Wzięłyśmy z dziewczynami Latonę na jazdę. Ja nie czułam się na siłach, żeby jeździć konno, ale dziewczyny, jak zwykle, były w pełnej gotowości.
Pozostałe konie ze stada zostały wypuszczone na wybieg. Po drodze szukały zielonej trawki, a pobyt na padoku zaczęły od nałożenia na siebie kolejnej warstwy panierki. To samo zrobił Ramzes, jeszcze kilka minut wcześniej doczyszczany przez Gabrysię.
Niektóre konie chodzą całą zimę w derkach, bo własciciele wolą prać niż czyścić. Ja tam wolę mimo wszystko zeskrobywanie panierki.
A Latona, rozruszana na ujeżdżalni, wcale nie miała ochoty dołączyć do stada, tylko czekała na osobistą porcję pieszczot od panci. Oczywiście pieszczoty powinny być poparte końskimi smaczkami. Latona nie szuka ich z taką nachalnością jak kucory, ale za to umie ładnie prosić.:)
A przedstajenna leszczyna kwitnie na całego! Idzie do nas wiosna kochana.:)
Sobotnie świeże powietrze mnie zabiło. Po powrocie do domu dałam chłopakom obiad i położyłam się, żeby chwilkę odpocząć. W efekcie od około 15, spałam, z niewielkimi przerwami, do dzisiejszego poranka. Chyba jeszcze nigdy w życiu takiego spania nie miałam.
Moja Droga, przyjmnij radę od starszej koleżanki i nie szalej tak, bo rzeczywiście się ponownie załatwisz. Zdechlina jeszcze jesteś, jak mawiała moja babcia, więc spacerek noga za nogą, nie jakieś szwendanie się po krzakach za uszakami. Trochę drapania koniowatych i to by było na tyle. Wczoraj wracałam z łazikowania po wertepach nadwiślańskich, a nad głową przeleciał mi klucz gęsi, a na leszczynach też widziałam kutasiki. Czyżby czyżyk ? Ale ciiii, nie zapeszajmy. Zdrówka i mocy życzę, Inka
OdpowiedzUsuńKochana, nie zaszaleję,bo sam organizm stawia ograniczenia.:( Muszę już zapomnieć o takiej szybkiej regeneracji jak jakiś czas temu. Teraz to już tak powolutku i stopniowo - był spacerek, dobrze mi zrobił, nie zaszkodził. A uszaki zostawiłam do podrośnięcia.:)
UsuńBardzo mi się podoba określenie "zdechlina"; myślę, ze wejdzie na stałe do menażeryjnego języka.
Niech moc będzie również z Tobą! :)
Cieszę się że masz troszkę lepiej i mogłaś spotkać swoich przyjaciół.Wiem jak słabo się czujesz po tej chorobie i jakie to ciało jest słabiutkie bo ja tak mam jak tylko coś chcę zrobić,słabo i macham się w rożne strony .Tak organizm się zachowuje jak nie ma puera.Będziesz biegała z chłopakami,życzę ci tego
OdpowiedzUsuńDziękuję Ewuniu! Do biegania to jeszcze trochę, ale jest coraz lepiej.:) Serdeczności dla Cibie i Iwonki.:)
Usuń