Kolejny dzień ferii spędziliśmy z konikami. Mróz, po słonecznym poniedziałku, ścisnął w nocy dość mocno i kiedy wychodziliśmy z domu, na termometrze było jeszcze dziesięć stopni poniżej zera. Na szczęście wyjrzało słońce i powolutku robiło się trochę cieplej. Kiedy dotarliśmy do stajni, w nasłonecznionych miejscach lód i ziemia zaczęły nawet rozmarzać. Chłopcy natychmiast rzucili się do rozbijania lodu na kałużach, a ja do czyszczenia rumaków.
Nieco później do chłopaków dołączyła Ania. Kiedy ta trójka spotyka się na stajennym podwórku, natychmiast zaczynają kombinować, jak tu zrobić jakiś biznes, na którym można zarobić. Nie wiem, na czym to polega, ale w żadnym innym towarzystwie Michał i Krzyś nie uprawiają produkcji i handlu, a z Anią sprzedawali już ślimaki z własnej hodowli, szczypiorek, bukieciki kwiatów, a nawet drogocenne kryształy pozyskane ze sterty całkiem zwyczajnych kamieni. Tym razem robili lodowe ciasteczka, sorbety i lody.
Do produkcji, oprócz śniegu i lodu, zostały wykorzystane owoce ligustru (dzieci wiedzą, że są trujące i można się nimi bawić, ale nie można zjadać) oraz leszczynowe baźki. Michał kroił kwiatostany, leszczyny, Ania ubijała ligustrowe owoce, a Krzyś dbał o sterylność produkcji, zakładając jednorazowe rękawiczki.
Niestety, sielanka nie trwała zbyt długo, bo na mocy starszeństwa Michał i Ania chcieli kierować poczynaniami Krzysia, na co on się zgodzić nie mógł, bo przecież sam ma wystarczająco dobre pomysły i wcale nie musi wykonywać poleceń. Skończyła się współpraca - Michał z Anią zajęli się kręceniem lodów, a Krzyś robił ciasteczka ozdobione uschniętymi listkami tui.
Zabawa pewnie trwałaby dalej i dzieci po chwili znowu by współpracowały, ale zabrakło klientów chętnych do zakupu śniegowo - lodowych wyrobów. Ania co prawda proponowała Krzysiowi, żeby odkupił całą produkcję po cenach hurtowych i samodzielnie prowadził sprzedaż detaliczną, ale nie spotkało się to z entuzjazmem ze strony Krzysia, który szykował się juz do wsiadania na swojego rumaka.
W efekcie Ania poszła do koleżanki, a ja z chłopcami na spacer. Michał odmówił wsiadania na konia, więc biedny Feliks musiał zostać sam, podczas, gdy jego kolega Żółty miał okazję zwiedzić okolicę. Krzyś jechał na swoim kucyku, a Michaś maszerował na nogach, wybierając sobie trudniejszy wariant trasy.
Krzysia na Żółtym nie puszczałam samego, bo na czapkę nie udało nam się wcisnąć kasku, a na sam kask bez czapy było za zimno. Prowadziłam więc kucora jak psa na smyczy, a Krzychu się woził. Wypatrywaliśmy sarenek, ale żadna nie nawinęła nam się przed oczy. Chyba ten mróz wygonił je w wysokie trzciny, gdzie mają doskonałe legowiska.
Za to z karmników uciekły przed nami liczne bażanty i kuropatwy. Żółty sprawdził, czy dostają dobre jedzonko - jak jemu smakowało, to ptakom zapewne też.
Pola na północnych zboczach pokryte są warstewką śniegu, natomiast tam, gdzie dzień wcześniej przyświeciło słońce, ziemia była naga i zmrożona.
W drugim paśniku na naszej trasie było puściutko; nikt nie ucztował.
Dalej szliśmy wzdłuż drzew oznakowanych pod wycinkę - tędy ma przebiegać północna obwodnica Krakowa. Krzysiowi bardzo się te oznakowania nie spodobały i aż mu łezki w oczach stanęły. Zaczął się żołądkować na "pacanów", którzy chcą jego ulubione, kochane drzewa ściąć. A później wpadł na świetny pomysł - "Można zmazać te znaki rozpuszczalnikiem, a jak przyjdą z piłami, to nie będą wiedzieć, co trzeba wyciąć i sobie pójdą gdzie indziej." Cudny plan.:) Próbowałam Krzysiowi wytłumaczyć, że nie byłoby łatwo tak po prostu zmazać te wszystkie oznaczenia z setek drzew, a panowie i tak by je wycięli, bo mają na mapie zaznaczone, gdzie ma być droga. Krzyś wymyślił alternatywę - jak nie mazać, to może zamalować farbą w kolorze kory? Dyskusję o drzewach do wycięcia i uratowania przerwały nam zimne Krzysiowe stopy, o których wspominał już wcześniej. Pozostałe części ciała miał ciepłe, bo grzał się od konia, na którego w zimie nie zakładamy siodła, między innymi dlatego, żeby w pupę było ciepło. Poszliśmy szybszym krokiem w stronę stajni. Michałek w naszych dyskusjach nie uczestniczył, bo cały czas wędrował sobie własnymi ścieżkami, w pewnej odległości od nas.
Wróciliśmy na stajenne podwórko. Myślałam, że chłopcy pobawią się jeszcze na powietrzu, ale Krzychu nie mógł rozgrzać swoich stóp. Znam ten ból - na koniu zawsze najbardziej marzną mi właśnie stopy, niezależnie od ilości skarpetek i grubości butów. Zrezygnowaliśmy więc z dalszej zabawy i pojechaliśmy do domku na gorącą zupkę kalafiorową.
Miec swojego kuca i nie jeździć. Michał co ty. Podoba mi się zacięcie do handlu.Dorotko pozdrawiam.Chorujemy
OdpowiedzUsuńDlatego chyba nie chce, ze ma to podane na talerzu. Już zrezygnowałam z namawiania i przekonywania; ma swoje życie, swoje pasje... Trudno, nie będę go katować moimi. Jest to dla mnie bardzo przykre, ale widać tak musi być - ma to, o czym ja marzyłam odkąd pamięcią sięgam i marzy o czymś zupełnie innym.
UsuńZdrowiejcie dziewczyny jak najszybciej! Posyłam gorące uściski. :)
Miałam może z 6 lat. Zapłakana i zasmarkana (jakieś dziecięce "nieszczęście" :-) spotkałam Dziadka prowadzącego z pola naszego Siwka w półszorku. Jakie było moje przeogromne szczęście, kiedy zostałam wsadzona na konia. Wszystkie smutki poszły precz. I tak się to u mnie zaczęło. A potem kiedy zamieszkałam w mieście zbierałam i nosiłam do skupu butelki, żeby zarobić na jazdę w klubie. Gdybym miała takie możliwości jak Twoje dzieci, pewnie bym ze stajni nie wychodziła :-))) Pozdrawiam serdecznie, Inka
OdpowiedzUsuńJa nieraz przez dwa tygodnie tyrałam w stajni, robiąc wszystko, od karmienia po wyrzucanie obornika, żeby mi pozwolili wsiąść na pół godziny na konia. Nie miałam kasy na jazdy, a bez koni żyć nie potrafiłam. Moim chłopakom stworzyłam możliwości, o jakich ja nie marzyłam w najśmielszych snach z dzieciństwa, ale ich to nie kręci. I nic na to nie poradzę. Pozdrawiam z mroźnego Krakowa.:)
Usuń