Po pierwszej nocy przespanej na wyjeździe Krzyś i Michałek obudzili się przed szóstą (to taka w sam raz, świąteczna godzina) i gdyby nie konieczność czekania na śniadanie do dziewiątej, można byłoby wypruć w trasę zaraz po obowiązkowych, porannych czynnościach. Na zewnętrzu trochę mżyło, ale temperatura była przyjazna życiu. Pawełek przeanalizował wszelkie dostępne modele pogodowe i stwierdził, że śniadanie o dziewiątej jest opcją optymalną, bo później opady mają zanikać i pojawiać się tylko od czasu do czasu. Doczekaliśmy zatem do tego śniadania, chociaż nie było łatwo, bo młodym się trochę nudziło i chcieli już działać. Trasa była opracowana i omówiona ze szczegółami, a omówienie zostało powtórzone Michałkowi, który, zajęty własnymi myślami,nie dosłyszał pierwszego wykładu.
Zostawiliśmy samochód na parkingu przy wąwozie Homole, wycofaliśmy się już na własnych nogach koło 300 metrów i zaczęliśmy podchodzić do góry, w kierunku schroniska pod Durbaszką.
Mżawka rzeczywiście zaczęła zanikać i widoki, choć nieco przymglone, leżały u naszych stóp.
Ten odcinek drogi już pokonaliśmy; z góry wyglądała bardziej malowniczo niż błotniście (z bliższej perspektywy była zdecydowanie bardziej błotnista niż malownicza:))
Michaś i Krzyś za bardzo widoków nie podziwiali, skupiając się na wyszukiwaniu punktów umożliwiających nabicie dodatkowych kilometrów, powspinanie się i poskakanie. A takich przy drodze nie brakowało. Oczywiście zdobywanie kolejnych przydrożnych skałek wiązało się z elementem rywalizacji - okrzyki "Kto pierwszy!" i okrzyki Krzysia "ja będę pierwszy!", "Patrz i się ucz!" niosły się z echem kilometrami. Takie hałasy na szlaku trochę mnie drażnią, ale powstrzymanie dziecięcej ekspresji w takich warunkach jest niewykonalne. Większość punktów naskalnych musiałam zdobywać razem z chłopakami, bo życzyli sobie dokumentacji swoich dokonań. W tym czasie Pawełek człapał spokojnie droga, a my go, co kawałek, musieliśmy doganiać.
Przy jednej z wyższych skałek chcieliśmy przejść do drogi ze szlakiem na skróty, ale z tego skrótu wyszło nam tyle, że nadłożyliśmy spory kawałek trasy i kiedy doszliśmy do wyznaczonej trasy, Pawełka nie było widać na horyzoncie.
Szliśmy spokojnie, wypatrując taty i pojąc się źródlaną wodą z przydrożnego poidła dla owieczek.
Szczawnica została daleko w dole. Na chwilę oświetliło ją słońce przeciskające się przez chmury.
Pawełek był za to blisko. Czekał na nas w pustej zimą bacówce. Mimo upływu kilku miesięcy od czasu ostatniej produkcji oscypkowej, w chatce nadal pachniało dymem, palonym drewnem i serkami. Ten zapach wywołał niezwykle przyjemne doznania smakowe.:)
Pawełkowi najwyraźniej nudziło się w czasie czekania aż go dopędzimy, bo znalazł sobie w otoczeniu bacówki szamańskie akcesoria i oczekiwał na kogokolwiek chętnego do skorzystania z jego wróżbiarskich czy czarowniczych usług.
Przekonaliśmy tatę Pawełka do porzucenia szamańskiego fachu i poszliśmy dalej.
Na tej wysokości nie było już skałek do wspinania się, ale były rowy. A chłopcy dysponowali w dalszym ciągu nadmiarem energii, którą trzeba było w jakiś sposób spożytkować. Skoki przez błotniste rowy były w tym momencie rozwiązaniem idealnym.
Wreszcie wypatrzyłam to, za czym rozglądałam sie od pierwszego kroku na pierwszym spacerze w Szczawnicy - szyszkówkę świerkową. Przepatrzyłam już tyle idealnych miejscówek, ale grzybków w nich nie było. Dopiero tutaj, na wysokości 721 m npm, rosła sobie i czekała na mnie.
Pawełek i Michaś poszli dalej szlakiem, a Krzyś padł na kolana i zaczął węszyć w ściółce. W efekcie wysznupił jeszcze dwa maleństwa. Pozyskaliśmy trzy szyszkówki i rozpoczęliśmy pogoń za menażeryjną czołówką, która zdążyła już pokonać spory, kolejny odcinek drogi.
Kiedy do nich dobiliśmy, Pawełek uwiecznił tradycyjne, doroczne zjadanie pierwszych szyszkówek. Największą sztukę wybrał sobie Michałek, który nie wytrzymał napięcia i zjadł swojego grzybka, zanim tata cyknął fotkę.
Krzyś wziął najmniejszy kapelutek, a dla mnie został ten pośredni. Pawełek niechętnie kultywuje tradycję jedzenia na surowo pierwszych wiosennych grzybów (czarek i szyszkówek), więc był całkiem zadowolony, że nie starczyło dla niego i mógł się ograniczyć wyłącznie do dokumentowania.
Z tego miejsca widać było idealnie szczyt Trzech Koron.
A po chwili zobaczyliśmy również schronisko pod Durbaszką.
Zanim do niego doszliśmy, powitał nas wypasiony schroniskowy kot. Jak nas tylko zobaczył na ostatniej prostej przed schroniskiem, porzucił wylegiwanie się na tarasie i przybiegł się z nami witać. Najwidoczniej cierpiał na niedosyt pieszczot, bo zapewne niezbyt wielu turystów teraz nawiedza schronisko.
Pod Durbaszką zrobiliśmy sobie popas. Oprócz napojów, Pawełek zakupił chłopakom książeczki PTTK do zbierania pieczątek z górskich szlaków.
Schroniskowy kot towarzyszył nam do końca bytności w tym miejscu (został oczywiście dopieszczony na tyle, na ile wyraził ochotę), a kiedy odchodziliśmy, odprowadził nas obojętnym, kocim spojrzeniem.
Teraz mieliśmy do pokonania kolejne podejście, kończące się płaskim szlakiem granicznym.
Michaś i Krzyś darli do góry jak szaleni, bo mieli obiecany słodki deser po dojściu do równego podłoża.
Wędrowaliśmy granica, a kolejne słupki wyznaczały punkty poboru cukiereczków.
Po słodkościach pozostało wspomnieniei zafarbowane jęzory.
A to jedyne grzyby, jakie udało mi się wypatrzeć na tej wysokości.
Wkrótce równa droga po granicy pozostała takim samym wspomnieniem jak kolorowe cukierki.
Doszliśmy do rezerwatu Wysokie Skałki i tu zaczęła się jazda.:)
Pierwsze ostre podejście było spoko. Wystające korzenie pozwalały dobrze zaczepiać stpy i wchodzić coraz wyżej.
Zejście z pierwszej stromizny też przebiegło bezproblemowo, ale dalej zaczął się śnieg przechodzący miejscami w lód. Tak naprawdę, to juz tutaj przydałyby się raki.
Wyżej śnieg zniknął, ale za to było coraz więcej lodu. Lód i błoto. Michaś zaliczył pierwszy upadek. Zaczął obwiniać o to wszystkich w bliższej i dalszej okolicy, a na czyszczenie ubłoconych rak zużyliśmy paczkę chusteczek.
Krzyś wybrał metodę pokonywania wysokości na czworakach i jako pierwszy znalazł się na szczycie, gdzie korzystał z zasłużonego odpoczynku.
A później było najbardziej hardkorowe zejście. Szlak był całkowicie pokryty lodem. Michałek i Krzyś bawili się doskonale, zjeżdżając na pupach, plecach i czym się tylko dało. Czasem zjeżdżali przodem, czasem bokiem, a nierzadko również tyłem. Śmiechu było przy tym co niemiara.
Mnie tak wesoło nie było, bo moje lewe kolano kiepsko znosi ostre zejścia, a wpadniecie w poślizg łatwo może spowodować kolejną kontuzję. Widząc, że chłopcy radzą sobie doskonale, upominałam ich tylko, żeby uważali i nie podcięli nóg osobom wchodzącym pod górę (było tych osób kilkanaście na szlaku) i skupiałam się na w miarę bezpiecznym zejściu.
Pawełek człapał z tyłu i też starał się zachować ostrożność. Nie zaliczył ani jednego upadku.:)
Oblodzone zbocze pozostało za nami. Chciałam ominąć ostatni odcinek ścieżki, na którym było jeszcze trochę lodu i poszłam łąką. Wydawało się, że będzie to optymalny wybór trasy, ale z tej optymalizacji straciłam czujność i nie przewidziałam, ze ziemia pod spodem jest zmarznięta, a cienka warstewka błota na górze nie zapewnia odpowiedniej przyczepności. Wpadłam w niekontrolowany poślizg i dokonałam zjazdu wszechczasów. Początkowo wylądowałam na tyłku, ale przerzuciło mnie na plecki. Chcąc się wczepić pazurami w grunt, przekręciłam się na bok, a następnie na brzuch. Tym sposobem miałam przemoczone i pokryte błotem 3/4 powierzchni. Zatrzymałam się dopiero na nierówności terenu umożliwiającej hamowanie butami. Michaś i Krzyś pokładali się ze śmiechu, a Pawełek, w ramach pocieszenia, oświadczył, że nie wpuści mnie do samochodu.
Otrzepałam się z grubsza i poszliśmy dalej w dół, do studenckiej chatki, koło której w grudniu lepiliśmy bałwany.
Chłopcy dokazywali nadal, jakby dopiero co wyruszyli na spacer, Pawełek odpoczywał, a ja usiłowałam wysuszyć trochę ubranie. Kurtka w miarę wysychała na wietrze, ale spodnie na tyłku, majtki i koszulkę, która tajemniczym sposobem wysmyknęła się spod paru zewnętrznych warstw, miałam mokre do końca wycieczki.
Rozpoczęliśmy ostatni etap wędrówki - zejście przez wąwóz Homole do parkingu. Żeby nie było tak łatwo i szybko, odwiedziliśmy jeszcze szałas Bukowinki na Jaworkach.
Schronisko prezentowało się, jak zwykle urokliwie i jak zwykle, było zamknięte.
W wąwozie spotkaliśmy parę osób, które dopiero wyruszały na szlak. Rozbawiły mnie trzy panie, które mijały nas na metalowych schodkach. Pani czołowa, czyli idąca jako pierwsza, popatrzyła na nas z obrzydzeniem i zapytała, czy tam dalej jest takie straszne błoto. Odpowiedziałam, zgodnie z prawda, że tak. Padło wtedy pytanie: "To co jest tam dalej?" Odpowiedziałam, że koniec wąwozu - skałki, strumień, las. "I nie ma tam nic? Żadnej kawy, herbaty, ciasteczek???" - pani pytała i nie mogła uwierzyć, że na końcu nie czeka wypasiony popas. Ano nie ma. Panie chwilę się namyślały, ale, mimo tych wszystkich niedogodności, poszły dalej. A już myslałam, ze zawrócą.:)
W wąwozie Homole czekały na mnie grzybki. A własciwie to nie tylko na mnie.:)
Ja wypatrzyłam znajome (od grudnia) pniarki obrzeżone i całkiem przyzwoicie wyglądające płomiennice zimowe.
Krzyś znalazł za to jedyną w tym dniu czareczkę. Tak się cieszył, że trudno to opisać słowami; zdjęcie na początku wpisu mówi więcej niż tysiąc słów.:)
Bardzo przyjemnie czytało się ten rozdział książki. Zdjęcia cudowne,wszystko co was spotkało na tej wycieczce fantastyczne.Dzieciaki maja taki luz w zabawie,tyle kilometrów w nogach i dają rade i uwielbiają te wyprawy .A ja uwielbiam czytać i podziwiać okolice w których nigdy w życiu nie byłam i nie będę,dziękuje Menażerio kochana
OdpowiedzUsuńJeszcze się z nami pomęczysz zdobywając kolejne "gór szczyty". Chłopcy są już na tyle duzi, że można z nimi swobodnie powędrować. Wycieczek więc nie braknie.:) Pozdrawiamy cieplutko. Dzisiaj już wracamy do Krakowa.
Usuń