Padać zaczęło w sobotę po południu. Później już nie padało tylko lało. Przez całą noc mocne podmuchy wiatru rozbijały deszczowe krople o dach. W niedzielny poranek nic się w sytuacji pogodowej nie zmieniło - lało i wiało, a widoczność ograniczała mgła. Gospodyni zaserwowała wypasione śniadanie z okazji świąt, więc nam zeszło na jedzeniu dłużej niż zwykle, bo Pawełkowi trudno się było oderwać od domowych szynek, kiełbas i pasztetów. W końcu jednak nawet Pawełkowy brzuszek nie miał wolnego miejsca i trzeba było wstać od stołu. Michaś i Krzyś zaczęli coś przebąkiwać, że pada i trzeba zrobić krótki spacer. Obiecałam, ze na pewno będzie krótszy niż dwa poprzednie, ale zastrzegłam, że na całkowitą rezygnację z wyjścia nie mają co liczyć. Nie przyjechaliśmy tu przecież po to, żeby siedzieć w domku! Pawełek liczył naiwnie na to, że deszcz przejdzie i radził poczekać. Dobrze! Nie ma sprawy! Poczekać możemy, nie spieszy nam się dzisiaj. Poczekaliśmy zatem aż deszcz przeszedł w deszcz ze śniegiem.:)
Dojechaliśmy samochodem do centrum Szczawnicy i dalej ruszyliśmy na nogach pod górkę. Padał bardziej deszcz niż śnieg. Za ukłon pogody w nasza stronę trzeba było wziąć to, że nie lało, a tylko padało. Szliśmy ostro pod górkę, a Pawełkowi ciążył brzuszek wypełniony śniadaniowymi specjałami.
W tle, za nami majaczyło zbocze Palenicy, która na chwilę odsłaniała swoje oblicze, by za moment znowu je skryć za mgłą.
Po opuszczeniu drogi z kocich łbów, weszliśmy na drogę polną, a później leśną, na której czekały przeszkody. Pokonaliśmy je z uśmiechami na paszczach i szliśmy sobie dalej polewani deszczowymi kropelkami.
Ze ściółki uśmiechały się do nas czarki. One bardzo cieszą się z takiej pogody, bo ona wydłuża im życie i pozwala osiągnąć rekordowe rozmiary.
Szłam pierwsza, więc kiedy zobaczyłam na trasie dość głęboką dziurę, stałam nad nią, czekając aż chłopcy przejdą bezpiecznie obok i nie poskręcają w niej swoich odnóży.
Stałam nad tą dziurą parę minut i nic ciekawego nie zauważyłam, a Michaś podszedł i ledwie spojrzał w dół, zakrzyknął - "Tam jest salamandra!" Były nawet dwie, ale chłopcy tak hałasowali, że salamandry natychmiast zaczęły wpełzać w jamki po bokach dziury i ledwie tyle udało mi się uchwycić. Niemniej, pierwsze tegoroczne salamandry zostały zaliczone. To dość wcześnie, bo zazwyczaj spotykaliśmy je dopiero w połowie kwietnia albo w czasie majówki.
Kolorystycznie do salamandrowych kropek idealnie pasowałby łzawnik, którego wypatrzyłam niedaleko od płaziego schronienia.
Szliśmy dalej pod górę, a krople deszczu zaczęły się mieszać z coraz gęstszymi płatkami śniegu. Naszym celem był szczyt Bereśnika, zwanego Zbereźnikiem. W sumie to mieliśmy zamiar dojść tam szlakiem, ale tak się złożyło, że na wstępie ten szlak gdzieś nam się zgubił, więc szliśmy "na skróty". To nie są ani wysokie góry, ani Park Narodowy, więc opuszczenie szlaku nie niesie z sobą żadnych zagrożeń. Co najwyżej można nie trafić w miejsce, do którego chce się dojść.
Po pokonaniu jeszcze paru metrów w górę deszcz zanikł, a na nas wysypywało się mnóstwo białego puchu śniegowego.
Biedne pierwiosnki, które już zdążyły zakwitnąć, zostały przykryte warstwą śniegu.
Do intensywnych opadów dołączyła mgła, która mocno ograniczyła widoczność.
Wkroczyliśmy na ostatni odcinek trasy na Bereśnik - przez zaśnieżony las.
Jeszcze tylko chwila marszu pod górkę i zdobyliśmy szczyt, a Michaś pytał jakie to właściwie święta? Miały być wiosenne, a wyglądają na całkiem zimowe... W sumie choinki w lesie takie piękne, to nie byłoby nic złego w tym, gdyby jakaś gwiazdka zostawiła pod nimi prezenty. Dobry prezent nie jest zły, niezależnie od świąt, okazji, czy tez jej braku.;)
Pawełek usiłował robić jakieś zdjęcia i nie zamoczyć przy tym aparatu. Obwisłe gałęzie zapewniały wystarczającą ochronę.
Stać się za długo w jednym miejscu nie dało, bo o ile podczas podchodzenia do góry, było nam ciepło, to w momencie postoju, przez namoczone od zewnątrz ubranie, z łatwością przenikał niezbyt przyjemny, wilgotny chłodek. Zaczęliśmy schodzić przez las.
Wkrótce znaleźliśmy się na szlaku, który nam się zawieruszył podczas wchodzenia do góry. Chwilę zastanawialiśmy się, czy nie zmienić szlaku żółtego na niebieski i nie pójść jeszcze dalej, na kolejne wzniesienie, do którego, wg dżipsa, było niewiele ponad 600 metrów.
Michał i Krzyś potrafią już całkiem nieźle odczytywać szlakowe znaki, więc zaczęli się nieco burzyć, kiedy poszłam w kierunku przeciwnym niż Szczawnica. Zażartowałam sobie z nich, że przecież w dobrą stronę idę, a Michałek z przejęciem pokazywał mi znaki i tłumaczył, ze się pomyliłam.
Odpuściłam tennastępny szczyt i pomaszerowaliśmy w kierunku miasta.
Na drodze pojawiały się tylko nieliczne przeszkody.
Szło się wygodnie szeroką drogą.
Droga była miejscami oblodzona i śliska. Tym razem była to pułapka zastawiona na Pawełka, który jako jedyny nie zaliczył gleby podczas sobotniej wyprawy. Teraz nadrobił z nawiązką. Przemókł przy tym zupełnie.
Doszliśmy do "Bacówki pod Bereśnikiem". Wchodząc do góry ominęliśmy ją szerokim łukiem, a podczas schodzenia szlakiem, weszliśmy wprost na nią. Na tej wysokości śnieg już zanikał i przechodził w opad deszczowy.
Na trasie mieliśmy jeszcze jeden szczyt - Bryjarkę; górę "ozdobioną" krzyżem. Jest znacznie niższa od Bereśnika, więc nie była ośnieżona, tylko zalana deszczem.
Spod krzyża szliśmy prosto do samochodu. Czułam, ze moja kurtka przemokła na ramionach, a deszczówka i woda z roztopionego śniegu, dostają się do głębszych warstw. Patrzyłam na dzieciaki, żeby sprawdzić, czy im też jest mokro od środka, czy jeszcze nie. Szli z uśmiechami na buziach, więc dopiero w domku okazało się, że też przemokli.
Świeży śnieg w lesie i lekka mgiełka do tego tworzyły niepowtarzalny klimat wielkanocnego spaceru. Dobrze, że nie daliśmy się pokonać lenistwu i nie zostaliśmy w domu. Mam nadzieję, że to już było pożegnanie z tym białym aż do jesieni. Niech już będzie wiosna!!!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz