Do pełnego cyklu relacji ze szczawnickich wycieczek brakuje tylko śmigusowo-dyngusowego spaceru, organizowanego trochę na łapu - capu. Powodem takiego nieprzygotowania trasy była poranna pogoda i związana z nią zmiana planów. W poniedziałek byliśmy z Pawełkiem umówienie na konne wędrowanie po okolicznych szlakach. Michaś i Krzyś mieli się w tym czasie bawić na placu zabaw przy ośrodku, z którego mieliśmy wziąć konie. Rano jednak pogoda kontynuowała swoje szaleństwo niedzielne - wiał wiatr i sypało śniegiem. Jak sobie pomyślałam, że chłopcy przez dwie godziny z hakiem mają się bawić stacjonarnie na podwórku, to już widziałam ich telepiących się z zimna i płaczących, że ich porzuciliśmy na pastwę okrutnej pogody. Opcja zostawienia ich na ten czas w ciepłym domku odpadała, bo Krzyś się boi zostawać bez mamy i taty, więc narażanie go na taki stres nie miało sensu. Odwołaliśmy zatem jazdę konną i na szybko wymyśliliśmy, że zrobimy spacer wzdłuż Dunajca, dojdziemy do słowackiej Leśnicy i dalej zobaczy się, co zrobimy, w zależności od pogody, chęci i menażeryjnej weny twórczej.
Tymczasem śmigusowo - dyngusowa pogoda spłatała nam figla, tym razem bardzo pozytywnego - przestało polewać i posypywać, szare chmury ustąpiły miejsca białym obłoczkom, a na błękicie między nimi uśmiechało się słońce! Po półgodzinnym śniadaniu wyszliśmy ze stołówki jakby na inny świat. Ciepełka na nim nie było, ale do wędrowania wysoka temperatura nie jest konieczna. Samochód porzuciliśmy na parkingu w centrum Szczawnicy i ruszyliśmy alejką wzdłuż Dunajca.
W pierwszym dogodnym miejscu opuściłam chodnik i czmychnęłam w zarośla nad rzeką, stwierdzając, że to bardzo ładny, łęgowy las. który warto obejrzeć z bliska. Pawełek stwierdził: "Tak... To naprawdę piękny las. Znowu będziesz grzybów szukać???" No, a czegóż innego miałabym szukać na tak obiecującym kawałku zadrzewionego terenu? Michałek został z tatą na wygodnej alejce, a ja z Krzychem zaczęliśmy się przedzierać przez wyschnięte, wysokie trzciny, żeby dojść w interesujące nas miejsce.
Warto było! Zaraz na pierwszych drzewach trafiliśmy na kisielnice kędzierzawe, które pięknie odżyły po deszczu i śniegu. Z płaskich,suchych plasterków odznaczających się tylko innym kolorem od kory, zamieniły się w wypasione kędziorki.
Krzyś wypatrzył też malutką czarkę. W tym miejscu była tylko jedna.
Tuż obok rosły dwie, całkiem jeszcze przyzwoicie wyglądające, płomiennice zimowe/zimówki.
Najbardziej ucieszyły mnie kisielnice wierzbowe. W grudniu rosło ich mnóstwo w okolicach Szczawnicy i trafialiśmy na nie niemal na każdym spacerze, a teraz, wiosną, po sprawdzeniu znajomych miejscówek, stwierdziłam, że już ich przed następną późną jesienią, nie zobaczę. A tu proszę bardzo - niespodzianka! Nie było ich dużo, ale kilka sztuk do pooglądania Krzychu wytropił.
Coraz częściej Krzyś jest moimi oczami - zwraca uwagę na wszystko i nawet jak nie wie, co znalazł, pokazuje i pyta. Wyszkoliło mi się dziecko wspaniale. Znaleziska i pochwały cieszą go okrutnie i motywują do poszukiwań.
Z tego "naprawdę pięknego lasku" nie dało się wyjść na szlak w miejscu, do którego z Krzychem dotarliśmy, bo od alejki odgradzało nas rozlewisko i wysoki mur. Co prawda Krzyś zapewniał, że spokojnie przejdziemy przez bagienko nie mocząc się powyżej kolan, a na mur bez trudu się "wespniemy", ale przekonałam go do mojej wizji połączenia się z Michałkiem i Pawełkiem. Wróciliśmy do punktu, w którym zeszliśmy nad rzekę i tam, suchą noga i bez wspinania znaleźliśmy się na chodniczku. Po przejściu kilkudziesięciu metrów dowiedziałam się z tablicy informacyjnej, że ten lasek, który zwiedziliśmy, ma swoją nazwę - olszynka karpacka i nie jest często wystepującą formacją leśną.
Michaś z Pawełkiem trochę na nas poczekali i wkrótce szliśmy razem. Michałek stwierdził, że na tablicy informacyjnej, oprócz mapy dla osób widzących, jest też wersja dla niewidomych. Zamknął oczy i odczytywał ją za pomocą paluszków. Proponował takie samo doświadczenie bratu, ale Krzyś oświadczył, że nie chce być niewidomy i nie będzie udawał, że jest.
Dalej nad Dunajcem nie było już lasu, tylko pojedyncze drzewa i krzewy rosnące na wąskim pasie brzegowym. Idąc szlakiem, mieliśmy po prawej ręce rzekę, a po lewej las porastający zbocze góry. Można było ćwiczyć skręty szyi i patrzeć raz tu, raz tam.
Tu również nie brakowało grzybów. Pawełek był pod ręką, więc pokazałam mu, jak po ostatnich opadach wróciły do życia uszaki i kisielnice. Dla mnie to takie wręcz fantastyczne, że suszki, po złapaniu odrobiny wilgoci, wyglądają jak świeżyzna, która wczoraj wyrosła. A Pawełek stwierdził jedynie "no, faktycznie" i natychmiast uciekł wzrokiem do podziwiania widoków.
Nad Dunajcem nie brakowało też śladów po działalności bobrów. Nic się nie przejmowały, że tuż obok biegnie uczęszczany szlak turystyczny i powaliły mnóstwo mniejszych drzewek, a większe mocno nadgryzły. Pewnie jeszcze do nich wrócą.
Drugi brzeg rzeki wyglądał podobnie - wzdłuż płynącej wody leżały setki ściętych bobrowymi ząbkami drzew.
A na naszym brzegu dostrzegliśmy pierwszą kwitnącą przylaszczkę. Pochyliliśmy się nad nią podziwiając doskonałość wiosennej natury.
I tak dotarliśmy do granic naszej pięknej Polski. Szlak wcale się w tym miejscu nie kończył, a za powitalną tablicą było równie pięknie, jak przed nią.
Kilkaset metrów dalej szlaki rozchodziły się - w lewo można było odbić do Leśnicy, a dalej wzdłuż Dunajca prowadził szlak do Czerwonego Klasztoru. W tym miejscu nastąpiła modyfikacja naszego pierwotnego planu. Pogoda była cudna, więc spacer tylko do Leśnicy i z powrotem wydawał się zdecydowanie za krótki. Do Czerwonego Klasztoru było daleko i nie zdążylibyśmy tam dojść i wrócić na obiadokolację. Uradziliśmy więc, że pójdziemy dalej wzdłuż Dunajca, żeby zobaczyć, co jest za zakrętem. Te zakręty później nam się w cudowny sposób rozmnożyły, ale widoki były tak wspaniałe, że trudno było zrezygnować z dojścia za następny i jeszcze następny.
Droga raz stykała się z Dunajcem, raz oddalała od niego pozostawiając szeroki pas nadbrzeżny porośnięty lasem łęgowym. Przy pierwszym takim kawałku zarośli nadrzecznych orzekłam, że na pewno będą tam czarki. Krzyś rzucił się biegiem naprzód z okrzykiem: "Ja znajdę pierwszą!" Jednak za bardzo się spieszył i tę pierwszą pominął. Okazało się, że ja tez coś jeszcze potrafię wypatrzeć i to wcześniej od niego. Krzyś był niepocieszony, że go ubiegłam z tym pierwszym znaleziskiem i musiałam go troszkę pocieszyć.
Niby wycierał nos i zaczynające łzawić oczy w mój rękaw, ale drugim okiem łypał po okolicy i wnet zobaczył kolejne czarki. Było ich tam mnóstwo.
Wołałam Pawełka i Michałka, żeby zeszli z drogi i pooglądali te cudeńka, ale nie chcieli.
A czarki rosły tam nawet na sarenkowych bobkach.
Krzyś już nie pociągał nosem z zazdrości, tylko śmiał się od ucha do ucha.
Oprócz czarek znaleźliśmy tam również kilka krzaczków wawrzynka wilczegołyka w pełnym rozkwicie.
Krzyś szukał czarek jak największych i co chwilę oznajmiał radosnymi okrzykami, ze pobił kolejny rekord wielkości, a ja wypatrywałam takich o nietypowym kształcie i rosnących w towarzystwie wiosennych kwiatów.
Lasek się skończył i wróciliśmy z Krzysiem na szlak. Okazało się, że wzdłuż niego też rosną czarki i Pawełek z Michałkiem wcale nie musieli schodzić do nadbrzeżnego lasku, żeby je znaleźć.
Krzyś zainteresował się ostatnio robieniem zdjęć i już kolejny raz prosił mnie o aparat, żeby zrobić swoje zdjęcie. Powoli zaczyna przy tych zdjęciach słuchać rad i nawet kilka fotek mu wyszło całkiem niezłych. Mam nadzieję, że zarazi się fotografią tak, jak grzybami.
Dunajec sobie płynął, a my wędrowaliśmy sobie powolutku jego brzegiem, wyznaczając co chwilę kolejny kres spaceru, z którego należało zawrócić. Ale to nie było takie proste, więc szliśmy dalej, za kolejny zakręt rzeki.
A im byliśmy dalej, tym więcej wiosennych kwiatuszków rzucało nam się w oczy. Już nie pierwszy raz stwierdziłam, ze te wiosenne kwiatki, chociaż tak małe i kryjące się w ściółce, sprawiają więcej radości niż hektary kwitnących, letnich łąk. Po zimie człowiek ma w sobie taką tęsknotę za odradzającym się życiem, że te kolorowe ociupinki potrafią wyzwolić niesamowite pokłady dzikiej radości z prostego faktu, że się istnieje i można to wszystko oglądać. A nawet sobie pomacać.
Przylaszczki rozkwitały dosłownie na naszych oczach. Spieszyły się , jakby chciały nadrobić stracony czas odebrany im przez zimno i śnieg, które nie chciały odpuścić.
Podobnie działały miodunki ćme.
I żywce gruczołowate.
I pierwiosnki.
A czarki wpychały się między kwiaty.
Niektóre fragmenty brzegów Dunajca wyglądają jak książkowe miejscówki smardzów. Zaczynają w nich kwitnąć różowe lepiężniki. Oczywiście, w tych typowych miejscówkach, chodziłam niemal na czworakach, żeby dostrzec jakiegoś smardzowego oseska, ale nic nie wypatrzyłam. Krzyś też szukał, więc raczej nie przepuściliśmy żadnego smardzyka. A przy lepiężnikach tej wielkości niejednokrotnie były już całkiem spore smardze.
Słowackie bobry są równie pracowite jak te nasze, polskie i drzewa ścinają równie dobrze. Jest ich chyba jednak nieco mniej niż u nas, bo powalonych drzew nie ma aż tylu.
Jak już pisałam, nie mogliśmy zawrócić z tej drogi, bo tak było pięknie. Pawełek uwieczniał krajobrazy i poczynił odległe w czasie plany - tak mu się tu spodobało, że już teraz wymyślił, że całą tę trasę do Czerwonego Klasztoru musimy przejść w zimie.
Skoro Pawełek skupił się na krajobrazie, to ja sobie zupełnie odpuściłam dokumentowanie widoków i skupiłam się na grzybach, kwiatuszkach i trochę dzieciach, które dokazywały okrutnie.To, że nie skąpali się w lodowatych wodach Dunajca, można rozpatrywać w kategorii cudu, bo kilkakrotnie zawisali nad falami.
Miejscami szlak oddalał się nieco od rzeki i wchodził w las.
Z daleka można było podziwiać setki hubiaków porastających głównie martwe pnie drzew. Nikt im tam nie przeszkadza w egzystencji, bo las jest terenem Pienińskiego Parku Narodowego i nikt martwych drzew nie sprząta.
Z ustawienia słupków granicznych wynikało, że cały las powyżej szlaku należy do Polski.
Tak byśmy sobie szli i szli, i na pewno by się widoki nie znudziły, bo za każdym zakolem rzeki odsłaniały się nowe widoki. Była już jednak taka pora, że należało porzucić wędrowanie do przodu i zacząć wracać.
Mimo, że szliśmy z powrotem tą samą drogą, wcale nie było nieciekawie, a nawet udawało się wypatrzeć kwiatuszki i grzybki, na które wcześniej nie zwróciliśmy uwagi.
Wróciliśmy do punktu, w którym rozwidlają się szlaki do Leśnicy i Czerwonego Klasztoru. Poszliśmy teraz w kierunku Leśnicy, gdzie mieliśmy dotrzeć według pierwotnego planu.
Tam, oprócz pienińskiej przyrody, rozsiadła się komercja.
Michałek i Krzyś pozowali przy swoich znakach zodiaku.
Niektóre postacie były nieco zagrzybione, na co od razu zwróciłam uwagę. Nadrzewniakom nic, ale to nic nie przeszkadzało, że podłoże, na którym rosną, jest zaimpregnowane i pomalowane.
Michałkowi i Krzysiowi nie brakowało sił, mimo, że przeszli już prawie 15 kilometrów. Rzucili się do urządzeń na siłowni przed Pienińską Chatą.
Pawełek odpoczywał na ławeczce, a ja buszowałam na brzegu potoku. Zakwitły tam żółciutkie podbiały, a między nimi wyrosło kilka czarek. Znowu było co focić.:)
Po popasie w Leśnicy ruszyliśmy energicznie w stronę parkingu w Szczawnicy. Chłopcy do końca nie omijali żadnej okazji do dodatkowego wytracenia energii.:)
Wreszcie uporałam się z relacją z tego ostatniego świątecznego wędrowania po Pieninach, ale moja opowieść to pikuś wobec Michałkowej relacji przekazywanej innym gościom po powrocie do spaceru. Trochę go podsłuchiwałam i jedno zdanie wywołało totalny opad szczeny. Tłumaczy Michałek paru osobom jak to szliśmy i mówi: "Podążaliśmy drogą wiodącą wedle strumienia." Wiedziałam, że Misiek ma bogate słownictwo, ale nie sądziłam, że aż tak.:)
We wtorek ruszyliśmy do Krakowa zaraz po śniadaniu, bo chłopcy mieli już po południu swoje treningi i zajęcia dodatkowe, których nie chcieli opuścić. Do domu weszliśmy w porze obiadowej i Krzyś jednym pytaniem: "Jaka jest zupa?" przywrócił mnie do poświątecznej rzeczywistości.
Cudownie się czytało ten następny rozdział z książki.Widoki mieliście wspaniale,nie mogłam się napatrzyć na zdjęcia,jaka to uczta dla duszy tak spacerować nad pięknym Dunajcem. Wyobrażam już sobie jak to będzie jak wszystko się zazieleni,rozkwitnie,wyrośnie,dech będzie zapierało. Dziękuję Menażerio za ten cudowny spacer,milo spędziłam z wami czas <3
OdpowiedzUsuńTak myślałam Ewo, że z przyjemnością z nami powędrujesz. Wrócimy w te miejsca, ale pewnie zimą. Jak tam jest wszystko w rozkwicie, to tą trasą przechodzą tłumy turystów. Ja się staram tłumów unikać i na sezon zdecydowanie wolę bezdroża Orawy, gdzie komercja jeszcze nie wkroczyła.:) Pozdrawiam już całkiem wiosennie.
UsuńRelacja ze spaceru wspaniała! Podziwiam wytrwałość wędrowania, gratuluję pięknych zdjęć i cieszę się oglądając "piękne okoliczności przyrody". Wiosna! Te żółte kwiatki to podbiał. Pozdrawiam wiosennie- Ewa.
OdpowiedzUsuńOczywiście, że to podbiały! Dziękuję, że zwróciłaś na to uwagę, bo nawet bym nie zauważyła, jakie głupoty wypisuję; już poprawiłam. Chyba myślałam o czym innym niż pisałam i stąd takie kwiatki wyrosły. Słoneczne pozdrowienia!
UsuńBardzo przyjemna wycieczka
OdpowiedzUsuńTrzeba ją będzie powtórzyć.:)
UsuńPiękna fotorelacja. Ja w tym roku wynajmowaliśmy cudne domki letniskowe niedaleko Szczawnicy w Krościenku. Bardzo podobał mi się ten wyjazd, całą rodziną naprawdę dobrze wypoczęliśmy.
OdpowiedzUsuńPieniny są piękne.:) My jedziemy za tydzień ponownie do Szczawnicy, na święta.:)
UsuńSuper! Trochę zazdroszczę, chociaż moje rodzinne strony - Kujawy - też są piękne :)
UsuńCała nasza Polska jest piękna! Na Kujawy też się kiedyś musimy wybrać, bo tamten region chyba tylko ze dwa razy udało nam się odwiedzić. Miłego dnia!
Usuń