Szczawnica pod względem grzybowym zdecydowanie nas nie rozpieściła, a mnie się marzyły pełne koszyki. Ciśnienie dodatkowo podnosiły doniesienia o masowych pozyskach podgrzybkowych w wielu rejonach Polski. Do Warszawy czy Poznania się nie wybierałam, bo to zdecydowanie za daleko na moje możliwości czasowe w ciągu tygodnia, ale przez cały poprzedni tydzień Zibi chwalił się pełnymi koszami, a Zibiego miałam pod ręką, bo też przyjechał na weekend do Szczawnicy. Do Buska mam też znacznie bliżej niż do Wielkopolski. W głowie wykiełkowała mi genialna myśl - umówić się z Zibim i napełnić koszyki w lasach. Ponieważ u mnie od pomysłu do realizacji droga krótka, natychmiast umówiłam się na wtorek, pytając wcześniej Pawełka, czy w tym dniu odstawi chłopaków do szkoły. W ciągu kwadransa zrodził się cały plan wyprawy.
We wtorek spać nie mogłam i co pół godziny sprawdzałam, czy już nie pora jechać. W końcu jakoś doczekałam do piątej i w zupełnych ciemnościach wyruszyłam w trasę. Zabrałam tylko dwa koszyki, żeby nie narazić się na śmiech. I okazało się, że musiałam trzeci pożyczyć od Króla Ponidzia.
Do Buska dojechałam pół godziny przed umówionym czasem, ale kontaktowaliśmy się z Zibim po drodze, więc nie musiałam czekać. Przepakowaliśmy koszyki i gumowce do terenówki, zgarnęliśmy po drodze kolegę Zibiego - Miłka i o pierwszym brzasku stanęliśmy w brzozowo - osikowym lasku. To tu, wedle relacji mojego wtorkowego gospodarza, w ciągu godziny zapełniało się po brzegi dwa kosze. Ale to było tydzień wcześniej...
W lesie było mnóstwo wydeptanych grzybiarskich ścieżek, co dobitnie świadczyło o tym, ze teren jest dokładnie przetrzepywany od dłuższego czasu. Na ziemi zalegała już gruba warstwa opadłych liści i początkowo kompletnie nic nie mogłam wypatrzeć.
Miłek pognał w sobie tylko znane miejscówki, a ja pilnowałam się Zibiego, który co jakiś czas podnosił spod liści jakieś grzybki - a to koxlarza, a to muchomorka czerwieniejącego czy szlachetniaka.
Trochę mnie te znaleziska przyjaciela grzybowego dobijały, bo jedynymi grzybami, jakie mnie udawało się wytropić, były muchomory czerwone.
Dopiero po jakimś czasie wzrok przyzwyczaił mi się do tego liściastego podłoża i zaczęłam dostrzegać wypukłości pod warstwą ściółki. A pod tymi wypukłościami czekały koźlarze babki i pomarańczowożółte. Ja zbieram grzyby głównie w lasach górskich, gdzie przeważają iglaki, więc takie przerzucenie się na poszukiwania w lesie liściastym wcale proste nie jest i potrzeba na nie trochę czasu. Kiedy się na dobre rozkręciłam, Zibi zarządził zmianę lasu, stwierdzając, ze tu już nic nie zostało. Jeden koszyk był zapełniony.
Drugi las był sosnowy, z podłożem zdecydowanie przyjaźniejszym poszukiwaniom. Słoneczko pięknie przeświecało przez korony drzew i ściółka była dobrze oświetlona. Szukaliśmy podgrzybków. Dla mnie to cenny gatunek, bo na Orawie nie ma ich zbyt wiele; trafiają się pojedyncze sztuki tylko.
Wystarczyło chodzić między rzędami drzew, a w koszykach systematycznie przybywało przy każdym przejściu.
Rzadko trafiały się egzemplarze nienaruszone przez leśne stworzenia, ale nie pogardzałam takimi nieco nadgryzionymi przez ślimaki czy myszki - one uszczknęły coś dla siebie, ale i dla mnie zostało wystarczająco dużo.
Między podgrzybkami stały na baczność zastępy rycerzyków czerwonozłotych. Przyciągały wzrok bardziej niż podgrzybki.
Gdyby się dłużej pochodziło po podgrzybkowym lesie, można byłoby zapełnić jeszcze parę koszyków. Na to jednak nie było czasu, bo o dwunastej musiałam jechać z powrotem do Krakowa, żeby zdążyć odebrać Michałka i Krzysia ze szkoły, a później dostarczyć ich na popołudniowe zajęcia. Wyszliśmy z lasu przed jedenastą i pojechaliśmy do ogrodu Zibiego. Tam, po obowiązkowej sesji koszykowej, zostałam obdarowana jabłkami i orzechami. Po raz kolejny z Buska wracałam samochodem wypakowanym wspaniałościami z lasu i ogrodu. Dzięki Zibi za wspaniały dzień, cudne grzyby i Twoje towarzystwo!
Przydałby się i mi taki Zibi co zna i las jest fajnym towarzyszem.Niestety u mnie nikt nie ma takich skłonności do grzybobrania .Mam troje dzieci i żadne nie przejawia zamiłowania takiego jak moje ,więc nie mam kogo namawiać nawet.No te moje kochane czerwoniaki rozwaliły mnie na łopatki ,uwielbiam je ,sentyment z dzieciństwa pozostał -:)śliczny piesek Wam towarzyszył widzę .Tu susza i wszystko suche ,opieńki są co bardzo mnie zdziwiło i zupa -uwielbiam,mogly by być z innych ale z braku laku....Ponoć od jutra ma tu wreszcie padać ,oby.Dorotko życzę Ci jeszcze dużo grzybów pięknych i pozdrawiam przedwyborczo ( a fee:))
OdpowiedzUsuńOby Wam popadało! W lasach Zibiego też jest bardzo sucho. Aż dziwne, że mimo te, grzyby wyrosły. Czerwone kozaki są bardzo malownicze; chyba każdy grzybiarz się nimi zachwyca.:) Wybory tak nachalnie się wszędzie wciskają, zwiększając okropnie produkcję makulatury, że muszę z moimi chłopakami dyskutować o kandydatach wyskakujących z plakatów, skrzynki pocztowej, a nawet lodówki.;) Dobrze, ze już wkrótce będzie po. Zostanie tylko posprzątać - równo po wygranych i przegranych. Pozdrawiam przeddeszczowo! Niech pada i budzi grzybnię!
UsuńMam i ja! Przyjemność zbierania oczywiście! Niewiele, łubianka taka po truskawkach, ale pełna. Pierwszy raz w tym roku, bo dotychczas tylko widoki. Kolorowo jest tak jak u Was, tylko bardziej płasko,jak powiedział kolega mojej córki. Pozdrawiam serdecznie- Ewa.
OdpowiedzUsuńSuper! Bardzo się cieszę, ze do Ciebie też w końcu grzybki zawitały. Oby rosły jak najdłużej i jak najwięcej! Pozdrawiam grzybowo!
Usuń