Nasłuchałam się od znajomych jakie wspaniałe hubertusy odbywają się w stajni Furioso w Starych Żukowicach i stwierdziłam, że w tym roku warto przekonać się o tym na własnej skórze. We wrześniu zarezerwowaliśmy sobie pokój i konia dla mnie. Nie chciałam zabierać mojej Latony, bo ona nie przepada za podróżowaniem, a w nowych miejscach bardzo się stresuje. Musiałabym później cały czas być przy niej, żeby nie denerwowała się aż tak bardzo. A wyjazd w pogoń za lisem na zupełnie nieznanym mi koniu był dodatkowym zastrzykiem emocji. Jak się wsiada i jeździ tylko i wyłącznie na swoich koniach, człowiek tak się przyzwyczaja do ich indywidualnych chodów i charakterów, że w pewnym momencie traci czujność i zapomina, ze nie wszystkie kopytniaczki są dokładnie takie same.
Wstaliśmy przed świtem i ruszyliśmy w trasę. Do Tarnowa pruliśmy autostradą i na miejscu zameldowaliśmy się po godzinie i piętnastu minutach jazdy. Na miejscu powitali nas znajomi, którzy imprezowali już od piątku.
Michaś i Krzyś zaraz dołączyli do grupy małoletnich łuczników, którzy uczyli się strzelać pod okiem instruktora łucznictwa. Chłopcy, którzy już wcześniej mieli kontakt z łucznictwem, radzili sobie zdecydowanie lepiej od moich chłopaków, co nie bardzo podobało się Michałkowi i Krzysiowi. Michał, po kilku, niezbyt udanych próbach, zrezygnował z ćwiczeń łuczniczych i poszedł na plac zabaw.
A ja dowiedziałam się, jaki koń został mi przydzielony na gonitwę. Była to siwa klacz dekada, której właścicielem jest pan Jacek, kowal zajmujący się od lat kopytami moich koników. Przyznanego mi rumaka znałam troszeczkę z opowieści, a teraz mogłam się z nią zaznajomić na całego. W tym celu nasypałam do lewej kieszeni końskich smakołyków, dzięki którym pierwsze spotkanie z Dekadą przebiegło bardzo przyjacielsko.
Siwa bardzo szybko załapała, w której kieszeni są końskie przysmaki i zapewne w krótkim czasie nauczyłaby się żebractwa tak doskonałego, jakie opanowały moje gadziny.
Wyczyściłam Dekadę, osiodłałam ją i czekałam, co będzie dalej. Dowiedziałam się też, że nie muszę zakładać kasku, bo tu nikt tego nie wymaga. Ogromnie mnie to ucieszyło, bo nie cierpię wszelkich ochronnych nakryć głowy.
Wyszłyśmy z Dekadą na ujeżdżalnię, żeby się trochę zgrać przed właściwą jazdą. Kobyłka była opanowana i tylko dwa razy przestraszyła się niespodziewanego ruchu przy ogrodzeniu ujeżdżalni. Odskakiwała w bok, ale niezbyt energicznie.
Na ujeżdżalni robił się coraz większy ruch. Przybyli ułani, damy i rycerze, a także kowboje. Byli też tacy, całkiem zwyczajni jeźdźcy, jak ja.Różnorodność strojów i stylów jeździeckich zadowoliłaby najwybredniejszego widza.:)
Najpiękniej, jak dla mnie, prezentowało się polskie rycerstwo we wspaniałych strojach, z bronią i na koniach odzianych w repliki sprzętu sprzed dwustu, trzystu lat. Muszę się przyznać, ze panowie w tych strojach podobali mi się zdecydowanie bardziej niż dziewczyny w sukniach. Gdybym miała wybierać strój dla siebie, to zdecydowanie wolałabym ten męski.:)
Poniżej szef całego hubertusowego zgromadzenia, właściciel stajni, w której gościliśmy. Jak sam w czasie przemowy powiedział:"Ja mam mikrofon, więc jestem królem!" No to trzeba było króla słuchać. A mówił pięknie.:)
Król wydał polecenie ustawienia się w rzędzie. Wpasowałam się tam, gdzie była luka. Szybko okazało się, ze po prawej stronie mam ogiera, który nie wykazywał specjalnego zainteresowania Dekadą, ale zostałam poinformowana przez dosiadającego go jeźdźca, żeby uważać. Z drugiej strony stał wałaszek, kolega Dekady. Przytuliłam się do niego, zostawiając większy odstęp od ogiera, żeby go nie prowokować do zalotów. I wszystko byłoby super, gdyby ten wałaszek nie wyjechał na pokazy odbywające się na środku ujeżdżalni. Zostałam z kobyłą między dwoma ogierami... Dekada zaczęła się trochę niepokoić i dreptać w miejscu. Nie chcąc wywołać zamieszania, stwierdziłam, że przejadę na koniec całej grupy. Jak wymyśliłam, tak zrobiłam. I wpadłam z deszczu pod rynnę, bo na końcu stały trzy ogiery... Nie chciałam już więcej kombinować, więc zostałam na samiutkim końcu, w sporej odległości od innych koni. A było ich tyle, ze wszystkich nie udało się Pawełkowi złapać na jednej fotce.
A na drugim końcu szeregu też nie było spokojnie, co zobaczyłam dopiero na Pawełkowych zdjęciach.
Na ujeżdżalni odbywały się pokazy. Po prezentacji rycerstwa i dokładnego omówienia ich strojów oraz końskich rzędów (siodeł i reszty osprzętu), swoje umiejętności zaprezentował mistrz świata w łucznictwie konnym.
Zdjęcia nie oddają tego, co oczy nasze widziały, ale spróbujcie sobie wyobrazić - stoi sobie dziewczyna i trzyma w ręce tarczę. Wcale nie dużą; taką wielkości dużego talerza. W pełnym galopie nadjeżdża łucznik, strzela i trafia w środek tej małej tarczy.
A przy następnym okrążeniu dziewczyna rzuca tarczę. On znowu strzela jadąc galopem i znowu trafia w środek "latającej" tarczy. Piękne i prawie nierealne.
Później był pokaz rycerskich sprawności. I znowu musicie uruchomić wyobraźnię, bo Pawełek nie uwiecznił wszystkiego tak, żeby niepotrzebne były słowa. Wyobraźcie sobie zatem rycerza na koniu stojącego na środku placu. W rozłożonych na całą szerokość rekach trzyma takie koła wielkości kółek do gry w ringo. Koń stoi nieruchomo, mimo, że nie jest trzymany za wodze. Na wprost niego, w pełnym galopie, jadą dwaj rycerze z pochylonymi kopiami i zabierają trzymane kółka. Gdyby stojący koń ruszył się nawet nieznacznie, rycerz siedzący na nim zostałby uszkodzony kopią. Piękne to widowisko było.
Po występach pojechaliśmy na spacerek w terenie. Dekada była strasznie nabuzowana i chciała bez przerwy galopować. po paru minutach cała się spociła, ale pozostała na swoim miejscu w szeregu.
A tak wyglądał wjazd na łąkę, na której miała się odbyć hubertusowa gonitwa za lisem.
Widzowie czekali już na wybranych pozycjach. Niektórzy byli nawet mocno znudzeni oczekiwaniem.:)
Zaczęła się gonitwa i bardzo szybko się skończyła... Lis został złapany ekspresowo i było po zabawie. Byłam mocno zawiedziona, bo liczyłam na to, że trochę sobie pobiegamy.
Dekada nie bardzo miała ochotę wpychać się między konie, żeby przebić się w pobliże lisa. Zdecydowanie bardziej wolała zostać za większymi grupami koni niż się wbijać między nie. Zupełnie inczej niż Latona, która w walce traci wszelkie zahamowania i ograniczenia; weszłaby nawet w ścianę, gdyby za nią czekało zwycięstwo.
Gdyby gonitwa trwała dłużej, prawdopodobnie dogadałybyśmy się z Dekadą na tyle, żeby obudził się w niej duch walki, ale lis został upolowany.
A to triumfatorka gonitwy.:)
Po zakończonej zabawie Pawełek zrobił jeszcze fotkę panu Jackowi ze mną i z jego dwoma kobyłkami.
Całą imprezę nagrywał też dron. Kiedy był nisko, wszystkie konie stojące w szeregu nastawiały uszy i równocześnie odwracały się w stronę, gdzie latało podstępne oko kamery.:)
Później była impreza, która dla jednych skończyła się bardzo szybko, rzec można - zbyt szybko, a innym zajęła całą noc. My poszliśmy spać o rozsądnej porze, bo dnia następnego planowany był zwiad w terenie. Celem były pastwiska, na których rosły pieczarki oraz pobliski las. Efektem był niemal pełny koszyk. Tak więc, nawet po końskim weekendzie czekała mnie obróbka grzybów.:)
Piękna impreza,widok tylu koni wow.Szkoda ze nie poszalałaś sobie.Jak przypomnę sobie film gdzie ty byłaś lisem i jak pędziłaś i galopowałaś to była jazda.Koszyczek super i kolacja grzybowa prawda.Pozdrawiam
OdpowiedzUsuńSzaleństwo odrobiłam z Latoną po powrocie do Krakowa.:) W stajni, gdzie stacjonujemy, w ogóle hubertusa w tym roku nie było.:( Tylko na towarzyskie spotkanie parę osób miało ochotę. Pieczarki z łąki były wspaniałe:) Pozdrawiamy cieplutko!
Usuń