Pogoda w tym tygodniu zdecydowanie nie zachęcała do długich spacerów, więc łatwiej było znieść brak czasu. Kiedy jednak wygospodarowałam chwilę, nie odstraszył mnie padający deszcz ze śniegiem, który później zmienił się w sam śnieg. Na dalsze wyprawy nie było godzin, ale szybkie przelecenie Borkowskiego Lasku znajdowało się w zasięgu czasowych możliwości. Chwilę po wyjściu spod dachu pożałowałam, ze czapka została w bezpiecznym i suchym schronieniu szufladowym, zamiast moknąć na mojej głowie. Spadający z szarych chmur mokry śnieg natychmiast topił się na mojej osobie, co było szczególnie nieprzyjemne było dla głowy, na którą mogłam co prawda naciągnąć kaptur, ale tak się złożyło, że zapomniałam o posiadaniu tegoż ustrojstwa zamkniętego w kołnierzu, bo już myślałam o tych grzybach, które na pewno czekały na mnie w lasku. A liczyłam na spotkanie uszaków i płomiennic. Miałam nawet w plecaku dwie siateczki, żeby ich nie mieszać, co zdecydowanie usprawnia późniejszą obróbkę.
Kiedy dochodziłam do lasku, chmury przestały wysypywać i wylewać swoją zawartość, a nawet trochę podniosły się ku górze, dzięki czemu zrobiło się nieco jaśniej. Ucieszyłam się wewnętrznie, że już mi za kołnierz nic nie będzie ciapać.
Moje zadowolenie z pogody nie trwało jednak długo, bo kiedy tylko znalazłam się pod pierwszymi gałęziami, okazało się, że spadają na mnie nie pojedyncze, drobne płatki czy kropelki, lecz całe kawałki posklejanego śniegu, który zaczepił się na drzewach podczas spadania, a teraz musiał się od tych drzew odczepiać tylko po to, żeby celować we mnie. A trafiał sobie perfekcyjnie - prosto w okulary, żebym przypadkiem za wiele nie zobaczyła.
Przecierając szkła chusteczkami higienicznymi (na koniec spaceru miałam nimi wypełnione dwie spore kieszenie kurtki), starałam się zrobić parę fotek szybko topniejącego śniegu, chroniąc przy tym obiektyw aparatu, żeby chociaż on nie dostał śnieżką prosto w środeczek.
Na uszakowych miejscach spotkał mnie stuprocentowy zawód. Bzy stały sobie jak zawsze, stare, spróchniałe i omszone, ale na ich pniach i konarach nie pojawił się żaden nasłuch. Jedynymi śladami grzybowej egzystencji w tych miejscach były małe, żółte słoneczka - trzęsaki pomarańczowożółte, które przysiadły na gałązkach leżących na ziemi. Dobrze, ze chociaż one dla pocieszenia oczu wyrosły.
Nie zrażając się nieobecnością uszaków szłam dalej znajomymi ścieżkami i przywoływałam w duchu zimóweczki (płomiennice zimowe), żeby jakiekolwiek trofeum z tego krótkiego spaceru przynieść. One jednak zawarły sojusz z uszakami i też się nie pojawiły. Wycięcie znacznych połaci lasku i prowadzone na tym terenie budowy najwidoczniej nie służą zimowym grzybkom.
Nie mając co zbierać, podziwiałam ładne nadrzewniaki, spośród których najefektowniej prezentowały się szaroporki podpalane i skórniki, najprawdopodobniej szorstkie, w młodzieńczym stadium rozwoju.
Z błyszczącymi kropelkami wody przyczepionymi do nich wyglądały jak leśna dekoracja świąteczna. Nie było natomiast w ogóle rozszczepek pospolitych, które z przyjemnością bym pooglądała i pofociła. To dość dziwne, bo zazwyczaj w tym lasku było ich mnóstwo.
W końcu trafił mi się jeden rarytasik - trąbka zimowa (trąbka otrębiasta), którą tej jesieni spotkałam po raz pierwszy. W sumie to bardzo pospolity grzybek, ale jak się go nie widziało od wiosny, to spotkanie z nim bardzo cieszy, zwłaszcza, kiedy w lesie dominują zimowe pustki.
Z powodzeniem można jeszcze uprawiać foto-nekrofilię grzybową. Do pozowania w cyklu grzybowe zdechlaki grudniowe załapały się maślanki ceglaste i czernidłaki. Gdyby nie mróz, który podciął im trzony, mogłyby jeszcze całkiem przyzwoicie się prezentować.
W efekcie spaceru miałam całkiem mokrą głowę, nieźle nasączoną kurtkę i przemoczone buty. I ani jednego jadalniaka w plecaku. Za to przybyło mi chęci do realizacji rozmaitych zadań.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz