Od rana nad Krakowem wisiała smogowa czapa, która została przewidziana przez specjalistów, dzięki czemu od samego rana można było za darmo jeździć komunikacją miejską. To chyba jedyny plus smogu, odczuwalny przez przeciętnego obywatela - zawsze parę złotych w kieszeni zostanie, jesli akurat w tym dniu ma się potrzebę dojechać gdzieś, gdzie można dostać się tramwajem czy autobusem. Ten smog i szarość otoczenia napawała wystarczającym smutkiem i ponuractwem, a na dodatek w tym dniu Pawełek wracał samochodem z przyczepą z Gdańska. Zawsze się martwie, kiedy wyrusza w taką daleką trasę, a jak jeszcze dzień jest krótki i pogoda śnieżno-deszczowo-gołoledziowo-mglista, martwię się podwójnie, a może nawet potrójnie. Te moje martwienia w połączeniu z cuchnącym powietrzem, sprawiły, ze miałam serdecznie dość tego dnia. Atu jeszcze trzeba było odstawić Michałka na zajęcia z robotyki i później go odebrać... Może to śmieszne, ale ta darmowa komunikacja była w tym wszystkim jakimś pozytywem. To,że nie wydam 5,60 na tramwaj w jedną i druga stronę, nieco rozjaśniło mroki mojego czwartkowego przygnębienia. Po południu powiało trochę wiatrem i rozpędziło to najgęstsze powietrze. Zawieźliśmy Michałka na zajęcia i poszliśmy z Krzychem "na miasto", żeby pofocić świąteczne iluminacje. W sumie, to jakby tej smogowej mgły więcej zostało do wieczora, to zdjecia mogłyby być bardziej klimatyczne.
Zaczęliśmy od Rynku Podgórskiego, bo to tuż obok Michałkowych zajęć.
Anioł, cały świetlisty, z wyjątkiem głowy, wygląda co najmniej demonicznie. Nie wiem, czy to ten dzień takie odczucia we mnie wywołała, ale w tym momencie, jak tak na niego patrzyłam, stał się znakiem świąt, którym ktoś łeb urwał, zostawiając tylko to, co świeci i błyszczy, a resztę oddał nicości. Zdecydowanie mi się ten anioł nie podobał, chociaż Krzychu był nim zachwycony.
Choinka, jak choinka. Dobrze, ze sztuczna, bo jakieś drzewo w lesie dzięki temu ocalało.
Później poszliśmy z Krzychem przez Kładkę Bernatkę na druga stronę Wisły.
Ze środka kładki uwieczniłam dwa mosty. Jeden z nich prezentował się całkiem nieźle.
To właśnie mosty najbardziej chciałam sobie pofocić, bo lubię te odbicia świateł w wodzie. W tym roku jednak są skromnie oświetlone i nie wyglądają jakoś wybitnie porywająco.
Bulwarami nad Wisłą dotarliśmy do podnóża Wawelu, a tam niespodzianka - świecący napis Kraków. I sporo ludzi robiących zdjęcia.
To tam Krzychu bawił się najlepiej. Musiał zdobyć każdą literkę, chociaż niekoniecznie po kolei.:)
Kiedy Krzyś "zdobywał" Kraków, a ja uwieczniałam jego poczynania, zadzwonił Pawełek z informacją, że wjechał do Małopolski. Dodatkowe dane - nic nie pada, tylko mgła się ściele, brzmiały całkiem dobrze. Odetchnęłam i tak jakoś przyjaźniej na świat mi się spojrzało.
Spod Wawelu poszliśmy w kierunku Rynku. Boczne uliczki były niemal puste i w ciepłym świetle wyglądały bardzo przytulnie.
Na Grodzkiej był już tłum. Polskiej mowy praktycznie nie było słychać. Nad wszystkie pozostałe języki wybijał się zdecydowanie angielski, a jego użytkownicy byli nie tyle głośni, co hałaśliwi.
Trochę to obce szwargotanie wybijało z klimatu krakowskich dekoracji, ale cóż... Komercja.
Doszliśmy do Urzędu Miasta. Kilka ujęć choinki przed magistratem, sprawdzenie godziny i zarządziłam odwrót. Pora było iść w kierunku powrotnym, żeby odebrać Michałka po zajęciach.
Szliśmy teraz z drugiej strony Wawelu, a tam stał kolejny bezgłowy anioł i dwa mniejsze, całkiem bezosobowe. Można się było z nimi zbratać i na chwilę przyczepić do skrzydeł.
Krzyś próbował zostać aniołem, ale coś mi w tym zestawieniu ewidentnie nie pasuje.;) Chyba lepiej wyglądałby z rogami, ogonkiem i czarcimi widłami.
Wracając nad Wisłą nie odmówiłam sobie sfotografowania mostów od drugiej strony. To tu Pawełek dał znać, ze minął tabliczkę z napisem Kraków. Teraz musiał już tylko (albo aż) przejechać przez całe miasto. Ponownie odetchnęłam już całkiem przyzwoitym powietrzem, bo wiało i przewiewało "smoga".
Parę minut przed dwudziestą odebraliśmy Michała i wtedy Pawełek zameldował, że dotarł bezpiecznie do warsztatu. Dopiero wtedy odczułam jak mi ulżyło, że już jest bezpieczny, że już nikt w niego nie wjedzie ani on się na nic nie zagapi. Ponieważ Pawełek był na naszej trasie powrotnej, zaczekał na nas i razem pojechaliśmy do domu. Dzień czarnych myśli i smogu można było zakończyć kolacją przy stole.:) Nastepnego dnia powietrze było czyste według norm i już za bilety w tramwaju trzeba było zapłacić.:)
Pięknie Dorotko i piekna relacja.W ub.roku latem wracalismy z Zakopanego zayrzymaliśmy się w Krakowie zaparkować w tym cudnym mieście graniczy z cudem .Wiele razy już jakoś się udawało .Rodzina mnie okrzyczała i tyle było ze zwiedzania.Wesołych Świąt dla Menażerii.
OdpowiedzUsuńW Krakowie jest coraz więcej samochodów, podobnie, jak w innych miastach, a miejsc do parkowania tyle samo, co 15 lat temu. Najlepiej porzucić samochód na obrzeżach miasta i dalej przemieszczać się tramwajami. Ja do centrum od lat nawet nie próbuję dojechać samochodem, bo szybciej i wygodniej jest na rowerze lub tramwajem. Wesołych i spokojnych Świąt Elu!
Usuń