W piątek pojechaliśmy na Krzysiowy trening piłkarski na rowerach. Co prawda zapowiadane były burze, ale stwierdziliśmy, ze najwyżej zmokniemy, a to przecież nie pierwszy i na pewno nie ostatni raz. Gdyby ta nasza jazda poszła gładko i sprawnie, tyle tytułem wstępu by wystarczyły, jednak z Michałkiem i Krzysiem bardzo często tak idealnie nie idzie. Będzie więc nieco dłużej. Na znanej trasie wypuszczam chłopaków przed siebie, bo wolę ich widzieć jadąc za nimi niż ciągle odwracać się do tyłu, żeby sprawdzić, czy jeszcze tam są. Jedzie zatem pierwszy Krzyś, za nim w odległości kilku metrów Michaś. Widzę z daleka, ze przed nimi, na ścieżce rowerowej gołębie urządziły sobie spotkanie towarzyskie i wcale nie mają ochoty ustąpić pierwszeństwa rowerzystom. Te krakowskie gołębie są tak pewne siebie, że nawet przed nadjeżdżającym samochodem nie zawsze uciekają. a co dopiero przed małym rowerem. Krzysiek się przestraszył i zahamował przed gołębiami, a Michał, jak to Michał - nie zorientował się, ze poprzedzający go pojazd stoi i z pełnego rozpędu wjechał w rower brata. Był taki huk, ze nawet gołębie się ewakuowały. A po huku ryk. Zatrzymałam się przy nich i musiałam zastąpić wszystkie służby spod 112. Najpierw udrożniłam przejazd odstawiając rower Miśka blokujący obydwa pasy ścieżki rowerowej, później oceniłam stan poszkodowanych - byli przytomni, Krzyś płakał, a Michał pyskował. Trzeba było wystawić mandat, ale winowajca nie przyjął go, twierdząc, jak zwykle, że to nie jego wina. Aż strach się bać, jak kiedyś Michałek zasiądzie za kierownicą samochodu i będzie nadal tak rozkojarzony, jak obecnie. Stan pojazdów był niestety gorszy niż kierowców. Krzysiek ma rozwalony tylny hamulec, a Michał obity i pokrzywiony widelec. Oczywiście sprawca nie miał OC, więc znowu pewnie ja będę musiała ponieść dodatkowe koszty. Po tym zdarzeniu resztę trasy udało się już przebyć bez niespodziewanych zdarzeń.
Odstawiliśmy Krzysia na trening i już tylko w dwójkę pojechaliśmy do starego parku na poszukiwania obiektów do zdjęć. Z oddali dochodziły pomruki burzy.
Obowiązkowo zatrzymaliśmy się przy dmuchawcowych łąkach. Michaś już co prawda wyrósł z biegania po takich zagonach i rozsiewania spadochronów, ale tak całkiem obojętnie się ich nie da ominąć.
Wyszukałam sobie mniszki w różnych fazach rozwoju - od pączków kwiatowych, przez wykształcone dmuchawce, po resztki spadochroników zaczepionych na łodygach.
Dojechaliśmy do punktu, z którego można było zaobserwować zbliżającą się burzę. Co chwilę było słychać grzmoty, a na horyzoncie pojawiały się błyskawice. Wiatr nie wiał, więc stwierdziłam, że burza ma spore szanse na ominięcie nas. I faktycznie, po chwili obserwacji chmury przesunęły się w prawo nie zbliżając się do nas.
Michałek chciał mieć zdjęcie z błyskawicami w tle, ale oczywiście, jak to zwykle bywa, nic z tego nie wyszło, bo błyskawice pojawiały się albo za szybko, albo za wolno.
Później Michaś przez chwilę próbował złapać pioruny aparatem, ale i jemu się nie udało.
Ja sobie wypatrzyłam parę kwiatuszkowych obiektów do uwiecznienia na zdjęciach, a w tym czasie Michał znalazł pierwszego grzybka - zejściowego czernidłaka.
Co prawda model nie był pierwszej urody ani młodości, ale trzeba go było uwiecznić.
Burza poszła sobie okrężną drogą, pomrukując coraz ciszej, a my pojechaliśmy dalej po alejkach szpitala znajdującego się w parku.
Grzybki zobaczyłam na drewnie leżącym tam już jakiś czas. To była stara wierzba płacząca, która została wycięta, poćwiartowana i złożona w tym właśnie miejscu. Zatrzymałam się i zaczęłam robić zdjęcia, odwracając kolejne kawałki drewna, żeby lepiej obejrzeć i zapisać na karcie znalezisko, które obrosły kawałki drewna dookoła. Michał oczywiście nie zorientował się, ze zostałam i pojechał dalej. Stwierdziłam, ze nie będę go gonić ani wołać, bo teren zna i jak załapie, ze został sam, to bedzie wracał tą samą droga i może mnie zauważy.;)
A co do grzybków, to w chwili znalezienia byłam przekonana, że to owocniki twardziaka muszlowego, grzybka, którego już kilkakrotnie spotkałam. Co prawda te były takie jakieś włochate, ale na razie nie dało mi to zbytnio do myślenia. Obfociłam je dokładnie, pogłaskałam po mechatych łebkach i doczekałam się na Michałka, który zgodnie z moimi przewidywaniami, wrócił do miejsca, w którym mnie opuścił.
Wieczorem tylko zrzuciłam zdjęcia na komputer, zobaczyłam, że parę wyszło całkiem zadowalająco i więcej się nimi nie zajmowałam. Wróciłam do nich rano, bo te włoski nie dawały mi spokoju.
Porównałam sobie moje znalezisko z atlasowymi fotkami i opisami twardziaka muszlowego i wszędzie jak byk stało,ze one są bezwłose, gładziutkie od momentu narodzin. W takim razie te moje, to musi być inny gatunek. Wiedziałam, ze juz kiedyś takiego grzybka identyfikowałam, ale to było dawno i nazwy nie pamiętałam. zaczęłam przekopywać atlasy i internet.
Spieszyłam się, bo za chwilę mieliśmy jechać z Krzysiem na kolejny turniej piłkarski, a wiedziałam, że jak nie rozwiążę zagadki, to będzie mnie to dręczyć cały czas. W akcie desperacji poprosiłam o pomoc znajomych z grupy grzybowej. Jak zawsze okazali się niezawodni. Już po kilku minutach oznaczyli moje znalezisko.
To Lentinus strigosus - twardziak szczeciniasty. Jest rzadko spotykanym gatunkiem i znajduje się na Czerwonej Liście. Rośnie na martwym drewnie drzew liściastych i co ciekawe, jest opisany jako gatunek jadalny. Jeśli do przyszłego piątku owocniki będa jeszcze w dobrym stanie, wezmę kilka na spróbowanie. Tak z ciekawości.
W pobliżu zrobiłam jeszcze zdjęcia niezapominajkom i dąbrówkom rozłogowym. Zaczęło mocno wiać i burzowe chmury pędziły teraz prosto na nas. Zarządziłam odwrót, bo w razie nawałnicy trening mógł zostać przerwany, a wtedy trzeba byłoby zgarnąć Krzysia.
Zanim jeszcze wróciliśmy w pobliże boiska, wiatr znowu się zmienił i pogonił chmurę precz. Wizja burzy znowu zaczęła się oddalać, więc pobuszowaliśmy z Michałkiem jeszcze trochę w okolicy boiska. Efektem było stadko gęśnic wiosennych (majówek) oraz kilka młodych czernidłaków. Niestety nie wyrosły w tym roku żółciaki, które zbieraliśmy tam przez ostatnie dwa lata. Widocznie odpoczywają.
Na koniec zerwałam jeszcze kilka gałązek kurdybanku, który trafi do zupy i w sam raz skończył się trening. Burzy w tym dniu udało nam się uniknąć.
Cudowny ten grzybek,że też Ci się zawsze coś ciekawego trafi.I jeszcze coś do zjedzenia jakby od niechcenia,bach i masz jadalne grzybki hi.Super Dorotko,pozdrawiam męska część Menażerii
OdpowiedzUsuńEwcia! Jak się cały czas patrzy po ściółce i po drzewach, to nie ma innej możliwości, coś musi się trafić.:) Bardziej liczyłam na żółciaki, ale mnie i tak cieszy to, co jest.:) Buziaki dla Ciebie! Ode mnie. Męska część już częściowo uśpiona.:)
UsuńGratuluję Dorotka, nawet nie wiedziałem, że jest twardziak szczeciniasty i do tego jadalny.
OdpowiedzUsuńA to powinienem wiedzieć.
Wypróbuję go w przyszły piątek, to będzie wiadomo, czy warto go pozyskiwać.:)
Usuń