Nawet ruliki łzy krwawe wylewały, kiedy to widziały.;) A miało być tak pięknie! Plan ustalony dwa tygodnie wcześniej zakładał, że będziemy kosić borowiki ceglastopore w lesie, w którym rok temu pierwsze ceglasie były już w czasie majówki. Mieliśmy sprawdzone informacje, że one tam już są i czekają na nas. A tu bach! W piątkowe przedpołudnie dostałam sms-a od Krzysiowego trenera, ze w niedzielę o dziesiątej mają turniej... Zaklęłam szpetnie i w pierwszym odruchu miałam ogromną pokusę, żeby Krzysiowi nic o turnieju nie mówić i realizować plan. Oczywiście natychmiast z tym pomysłem zaczęły mnie zżerać wyrzuty sumienia, że te mecze dla dziecka są ważne, ważniejsze od moich grzybów, a ja powinnam go wspierać w realizacji jego pasji, a nie zatajać informacje o rozgrywkach, o których i tak by się dowiedział na poniedziałkowym treningu. W efekcie wewnętrznej walki między poczuciem obowiązku, a chęcią pazerniactwa, odpisałam trenerowi, ze Krzychu będzie na turnieju.
Pawełek wziął na bary towarzyszenie Krzysiowi na turnieju, więc teoretycznie mogłam jechać z Michałkiem na grzyby, ale brakowałoby mi reszty rodziny, więc wymyśliłam nowy plan. Kiedy oni pojechali na mecze, ja polatałam na odkurzaczu i pojeździłam na mopie, gotując równocześnie obiad. Później miało być szybkie karmienie i popołudniowy wypad do pobliskiego Lasu Bronaczowa, w którym też borowiki ceglastopore być powinny.
Kiedy moje chłopaki wróciły z turnieju, od razu po Krzysiowej minie widziałam, ze coś jest nie tak. Niby nie chciał powiedzieć o co chodzi, ale wziął mnie za rękę i poprowadził do kuchni, która jest najlepszym miejscem zwierzeń. I się dowiedziałam, że ponieśli sromotną porażkę, przegrali wszystkie mecze na turnieju, a mój Krzyś z tego powodu już nie chce żyć. Z oczu wylewały się rzeki łez i wyraźnie Krzysiowi ulżyło. Ale jak tylko zrobiło mu się lepiej, zaczął pyszczyć na przeciwników swojej drużyny, że grali nieuczciwie i tylko dlatego wygrali. Przyznanie, ze ktoś jest zwyczajnie lepszy od nas, nie jest łatwą sprawą... A ja, przekonana, że będzie trochę grzybów w lesie, namalowałam Krzysiowi w ramach otuchy obraz koszenia, które ma nastąpić za chwilę. Zapytałam Krzysia, który koszyk bierzemy. Wybrał taki dość pokaźny, tak na 6-8 kilo grzyba.:) Zjedliśmy obiad i pojechaliśmy. Wokół lasu krążyły burze i trochę kropiło. Pawełek rzucił hasło, że za pierwszego ceglasia daje dychę. Upewniłam się, że ja też mogę sobie zarobić na waciki i rzuciliśmy się do poszukiwań.
W pierwszej miejscówce, dobrze wygrzanej, z mchem i jodełkami nie było nic. W czwórkę węszyliśmy z nosami przy ziemi i nic. Pani biegająca po lesie zatrzymała się i zadała pytanie, czy są już grzyby, a ja odpowiedziałam, że jeszcze nie znaleźliśmy, ale na pewno są. Uśmiechnęła się ta pani z miną "Ale wariaty!" i pobiegła dalej. A my przeszliśmy kolejne trzy miejscówki i dalej nic. Pawełek zwątpił jako pierwszy i gotów był wracać do domu i oddać się sjeście. Goniłam ich jednak dalej, motywując przekonaniem, że dalej to już na pewno urosły.
Odbiliśmy w dół lasu. Tam od lat jest przy drodze pniak po ściętym drzewie. Dość wysoki. Jak go Krzyś zobaczył, stwierdził:"Popatrz, zmniejszyli ten pieniek!" Zawyłam ze śmiechu, bo pamiętam jak najpierw wsadzałam chłopaków na ten pniak, później gramolili się na górę sami, a teraz im się pniak skurczył, a właściwie, to jacyś bliżej nieokreśleni "oni" przeprowadzili proces zmniejszania.;) Nie przyszło Krzysiowi do główki, że to on się zwiększył, a nie pniak zmalał. Teraz wskakują na górę jednym sprawnym skokiem.
Przeszliśmy kolejne ceglasiowe miejscówki i nadal nie włożyliśmy do koszyka ani jednego grzybka. Krzyś się załamał, bo cały czas liczył, że porażkę na boisku zrekompensuje sobie sukcesami w lesie. Ja zresztą też tak myślałam... Zwróciłam jego uwagę na miętę rosnącą przy drodze i wkrótce miałam koszyk pełny mięty w ramach pazerniaczenia czegokolwiek, byle dużo, dużo, dużo...
Tak naprawdę to las był totalnie pusty grzybowo. Nie tylko do koszyka nie było co włożyć, ale nawet na kartę wiele do zbioru nie dało się wypatrzeć. Niezawodne maślanki wiązkowe, na które można liczyć niemal zawsze i wszędzie też wcale nie chciały się objawić. Znalazłam je w jednym jedynym miejscu i wierzcie mi, ogromnie mnie ucieszyły.
W końcu Krzyś zaliczył maleńki sukcesik na tym naszym szczycie porażek. Tygrysim skokiem dopadł dwa grzybki rosnące przy drodze.Wykrzyknął radośnie, ze ma pradzikusy (borowiki szlachetne)! Jak ochłonęłam po tej szybkiej akcji, w czasie której Krzyś przemknął mi pomiędzy nogami, zobaczyłam, że udało mu się znaleźć drobnołuszczaki jelenie. Wyprowadzanie Krzysia z błędu co do oznaczenia, nie należało do przyjemnych.
Po chwili rozmowy Krzyś cieszył się, ze znalazł jedyne grzyby "nóżkowe", znaczy się "trzonowe" na spacerze. Przez grzeczność nie przypominałam mu, że wcześniej to ja znalazłam maślanki wiązkowe, a one też są "nóżkowe, znaczy się trzonowe".
Później musiałam jeszcze stoczyć batalię o pozostawienie znaleziska w lesie. No, bo skoro są jadalne, to czemu mamy ich nie zabrać??? No to co, ze są niesmaczne, jak przecież inni je jedzą. To ty mamo też zjesz... A jak nie ty, to damy wujkowi Zibiemu, bo on przecież zje wszystko. No fakt. Temu zaprzeczyć już nie mogłam, ale do wujka Zibiego mamy zdecydowanie za daleko, żeby mu podrzucać dwa drobnołuszczaki. W końcu przekonałam Krzycha, ze w lesie się rozsieją i będzie ich więcej. Co prawda ze smuteczkiem, ale mogliśmy się przemieścić w inny rejon lasu.
Grzmiało coraz solidniej i byłam niemal pewna, że do serii porażek niedzielnych dołączy jeszcze burza, która da nam popalić i pogoni z lasu.
Przez dłuższy czas znowu nie było nic grzybowego, na czym można byłoby zawiesić wzrok, a później zobaczyłam na przydrożnym pieńku ruliki. W tym samym momencie Michaś wskoczył sobie na pieniek. Poleciłam mu pozostanie w bezruchu zanim rozgniecie wszystkie śluzowce, których nie zauważył.
Na szczęście posłuchał i nie zdewastował mi wszystkich obiektów. Dzięki temu mogłam sobie obfocić ruliki nadrzewne w dwóch odmianach barwnych, a nawet ruliki płaczące. Ktoś je musiał pocisnąć wcześniej niż my na nie trafiliśmy.
Na rulikach zakończyły się znaleziska w Lesie Bronaczowa. Tegoroczne pierwsze borowiki wciąż przed nami.:) Burza przeszła bokiem i u nas tylko pokropiło, ale żeby nie było tak całkiem fajnie, to Pawełek zaproponował powrót inną drogą - przez Radziszów i Skawinę. Ledwie wjechaliśmy na trasę w kierunku Radziszowa, trafiliśmy na policyjną blokadę spowodowaną nikt-nie-wie-czym. Zostaliśmy skierowani na jakieś objazdy i wracaliśmy do domu polnymi drogami. Mam nadzieję, ze już takich bezowocnych niedziel więcej nie będzie.:)
Oj tym razem same niepowodzenia.I przegrane mecze i zero grzybków. Ale to nic,będzie ten pierwszy borowik za tydzień.U nas sporo pada ale jest zimno.Jak się ociepli to wyruszę na pierwszy spacer wiosenny.Mam nadzieje że mi się uda.Serdeczne pozdrowienia dla was
OdpowiedzUsuńU nas też zimno. Dzisiaj tylko pięć stopni na termometrze. A pod Babią jeszcze śnieg pada razem z deszczem. Oby się już wreszcie ciepło zrobiło. Pozdrawiamy cieplutko!
UsuńNie byłam jeszcze na pierwszym wiosennym spacerze,może w tym tygodniu sie uda
UsuńPogoda ma być ładna. Trzymam kciuki mocno, żeby się udało.:)
UsuńU mnie pada i pada, a potem jeszcze pada więc uszaki w natarciu :))) Inka
OdpowiedzUsuńU mnie tez pada i pada. A przy tym temperatura w sam raz dla uszaków. Mam zamiar wpaść na uszakowe miejsca, żeby sprawdzić, czy i u mnie się nie pokazały. Obfitych pozysków uszakowych Ci życzę! :)
Usuń