W niedzielę była taka jesień, jaką kochamy najbardziej - bez porannego mrozu, mżawki i ciemnych chmur zakrywających niebo. Bezchmurny błękit nad coraz bardziej kolorowymi lasami towarzyszył nam w drodze do Kornatki. Z tym lasem zapoznaliśmy się dopiero w tym roku na wiosnę i bardzo chciałam zobaczyć jak wygląda teraz, jesienią. Oczywiście liczyłam na napełnienie koszyków, których cały zestaw został upchnięty w bagażniku. A Krzyś zabrał na wycieczkę trzy ludziki lego, zwane fachowo minifigurkami - bliźniaków i seledynowego Krisa. Mieli zażyć rozkoszy jesiennego spaceringu i pomóc w pozysku.:)
Kiedy przyjechaliśmy na miejsce, ledwie udało się wcisnąć samochodem na parking, a w lesie było tyle ludzi, co w kościele (jak to określił Pawełek). Chociaż na drodze i parkingu stały kałuże, to pod drzewami ściółka była mocno przesuszona. Na początku znalazłam jednego małego podgrzybka brunatnego i później długo, długo nic. Widziałam, ze chłopaki są zdegustowane brakiem grzybów i tłumami przemieszczającymi się w pobliżu. Zauważyłam, ze Krzychu nosi swoje ludziki w rękach, więc chcąc uniknąć ewentulnego zgubienia zabawek, co skutkowałoby nieutuloną rozpaczą, poradziłam mu, żeby je schował do kieszeni. Krzyś nie chciał jednak tego zrobić, bo, jak oświadczył, musi im pokazać las i pozyskowe grzyby. Ponieważ jednak tych pozyskowych nie było, poradziłam mu, żeby wykorzystał to, co jest.
W ten sposób odbyła się sesja ludzikowa z muchomorami, gołabkami i galasami.
Idąc tak przez jesienny las, oddalaliśmy się coraz bardziej od najliczniej uczęszczanych szlaków i pod nogami zaczęły się pojawiać pojedyncze egzemplarze grzybów jadalnych - podgrzybków i maślaków. Wreszcie Krzychu trafił na koszykowce, które warte były pokazania jego małym pomocnikom - najpierw było to około dzisięciu czubajek gwiaździstych.
A chwilę później grupa ośmiu borowików szlachetnych. W tym momencie, kiedy zaczęły pojawiać się grzyby, Krzysiowi znudziło się pokazywanie leśnego świata ludzikom, które powędrowały do kieszeni, a ich opiekun już samodzielnie zaczął szukać grzybków do zapełnienia koszyka.
Jak już nie musiałam skupiać się na foceniu minifigurek w kompozycjach leśno - grzybowych, skupiłam się na jesieni, bo prezentowała się nad wyraz cudnie. Jakoś tak nie zależało mi wybitnie na napełnieniu koszyka. Chyba ogarnęła mnie rozkoszna nostalgia jesienna, zmuszająca do przyjrzenia się czemuś więcej niż tylko zagrzybionej ściółce.
Tak zupełnie przy okazji uwieczniłam znalezionego przez Pawełka gołąbka, któremu mniejszy brat wlazł na głowę,
piestrzycę, najprawdopodobniej giętką, która rosła w błotnistym potoku, chcącym mnie wessać,
upaprane błockiem mleczaje jodłowe, czyli górskie rydze
oraz martwego, ale całkiem jeszcze dobrze się trzymającego szyszkowca łuskowatego.
A później znowu była jesień z chłopakami w tle i bez chłopaków też.
Następnym eksponatem, który ściągnął mój wzrok był rulik nadrzewny, nieco płaczący. W ramach pocieszenia, nacykałam mu sporo fotek.
Doszliśmy do części lasu nie tak pięknej, starej i wygodnej do spacerowania jak dotychczas. I dopiero tu przywitało nas grzybowe bogactwo Kornatki, o którym krążą legendy wśród małopolskich grzybiarzy. My tego lasu kompletnie nie znamy, więc idziemy, gdzie nas oczy poniosa. I taak doszliśmy do opieńkowego terenu. Michaś i Krzyś zupełnie nie mieli ochoty na pozyskiwanie opieniek, więc zasiedli i dysputy niemalże uczone wiedli.;) A ja, zamiast kosić, robiłam im foty i nie wiem nawet, która z nich podoba mi się najbardziej. Wrzuciłam więc cztery wybrane warianty. Niech chłopaki mają na przyszłość, na pamiątkę.
A Pawełek kosił, krzywo patrząc na mnie, ze zamiast mu pomagać, to ja sobie zdjęcia robię. No ktoś musi, skoro jemu nie chciało się nawet aparatu wyjąć przez cały spacer. Mnie by się nie chciało takiego dużego sprzętu do focenia nosić i nawet nie skorzystać.
Uwieczniłam jeszcze szybko parę opieniek i wzięłam się do roboty - trzeba było pokosić.
W pobliżu jednej z opieńkowych upraw znazłam jeszcze przepiękne gąsówki fioletowawe rosnące w czarcim kręgu. Było ich tyle, że właściwie dopełniłam mój niemały kosz.
Większe skupiska opieniek zostały za nami. Szliśmy w stronę wyjścia rozkoszując się jesienią i nie przejmując zbytnio tym, ze zboczyliśmy znacząco ze szlaku rozpoznanego wiosną.
W tej ostatniej drodze do parkingu towarzyszyły nam kępy maślanek ceglastych.
Trafił się też jeden podsuszony truciciel - muchomor zielonawy, znany powszechniej jako sromotnik. Zawołałam chłopaków, żeby go sobie dokładnie obejrzeli, bo w tym roku jeszcze nie było ku temu okazji. Popatrzyli przez ułamek sekundy, oświadczyli, że nie pomylą z niczym jadalnym i rozsiedli się na ściółce. Michałek zaczął odpytywać brata z wieków (określenie po dacie rocznej wieku) i cyfr rzymskich. To wszystko w ramach przygotowań do poniedziałkowego sprawdzianu z historii. Nie chciałam im przerywać, więc szuakałam w okolicy czegoś ciekawego.
W ten sposób odkryłam skupisko lejkowców, które były już nieco podsuszone, ale jeszcze całkiem dobrze nadające się do koszyka. I to byłoby na tyle z niedzielnego grzybobrania. Chłopcy upominali się już o obiad, więc najkrótszą drogą wróciliśmy do samochodu. A później była standardowa obróbka, wybory i jesienne lody w letniej temperaturze.:)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz