Ostatni weekend września został zaplanowany już dawno, dawno temu, kiedy na Orawie rosły smardze. Podczas majówki Pawełek zarezerwował miejsca na urodzinową imprezę, którą od kilku lat organizuje właśnie w Lipnicy. Nie jest jedynym świętującym wtedy jubilatem, bo dzień wcześniej urodziny obchodzi Iwonka z Jaworzna. Wzorem lat ubiegłych uczciliśmy te dwie okazje w jednym miejscu i czasie. Do imprezy tłumnie dołączyły grzyby, więc było wszystko, co do szczęścia jest potrzebne.
W piątek zgarnęliśmy Michałka i Krzysia prosto ze szkoły, żeby być na miejscu jak najwcześniej. Spieszyłam się, bo zależało mi na wpadnięciu do lasu już zaraz, natentychmiast po przyjeździe, zanim zacznie się ściemniać. Z tych spidów przy wypakowaniu bagaży schowałam sobie tak dobrze aparat, że nie udało mi się go znaleźć przed wyjściem do lasu i stwierdziłam nawet, że przy pakowaniu włożyłam go do niewłaściwego plecaka i został w Krakowie. Miałam co prawda drugi, ale do focenia grzybów wolę ten, którego nie znalazłam w bagażach. Popędziłam do lasu na Grapie. Miałam tylko dwie godziny jasności na poszukiwania. Wykorzystałam je najlepiej jak się dało i przyniosłam cały duży kosz koźlarzy czerwonych i borowików szlachetnych. Ten pierwszy weekendowy pozysk był doskonałym wstępem do dalszego pazerniactwa. Zanim jednak ono nastąpiło, poimprezowaliśmy urodzinowo.
Kiedy kończyłam obrabianie popołudniowego zbioru, dojechali goście oraz czcigodna Jubilatka.
Pawełek szykował wyżerkę na grillu.
Z tortem czekaliśmy aż na miejsce dotrą wszyscy zaproszeni goście. Ostatnim, zbłąkanym owieczkom świeciliśmy latarkami przy drodze, żeby nie omylili się i nie wbili na jakąś inną imprezę we wsi. Kiedy już byliśmy w komplecie, oddałam tort w ręce jubilatów. Tort wzbudził zachwyt przede wszystkim u dzieci, które, zgodnie z moimi przewidywaniami, rzuciły się do wyszarpywania kasiory wystającej z walizki.
Później starzy siedzieli, jedli, pili i gadali, a dzieci zajęły się znacznie bardziej kreatywnymi poczynaniami. Krzyś uczył Nelę posługiwania się rąbiorą i popisywał się swoimi umiejętnościami w tym zakresie.
Najmłodsi uczestnicy spotkania - Mikołaj i Nikodem, zostali dokładnie poinstruowani w zakresie bezpiecznego podpalania patyków i wychodzenia z nimi w ciemności. Miś i Krzyś byli zachwyceni, ze mają tak pojętnych uczniów. :) Nikt się nie poparzył ani nic nie zostało spalone w wyniku tej zabawy.
W trakcie posiadówki przy grillu oznajmiłam wszem i wobec, że rano, jeszcze przed wspólnym spacerem, idę "po ciemności" na granicę. Monika chciała dołączyć, więc umówiłam się z nią o 5:40 na moim balkonie. Jakoś tak mi wynikało z wyliczeń, ze o szóstej to już na miejscach koźlarzowych w łąkach powinno być całkiem jasno. Czas pokazał, że moje wyliczenia czasowe są już nieaktualne - doszłyśmy kilometr do granicy, stanęłyśmy w miejscu, gdzie powinny być grzyby, a tu nic nie było widać. Przez pierwsze pół godziny świeciłyśmy po krzakach latarkami, żeby cokolwiek dojrzeć. Przypuszczam, ze sporo grzybów po tych latarkowych poszukiwaniach zostało na swoich miejscach, ale i w koszykach trochę było.:)
Na ostatnim stanowisku koźlarzy trafiły nam się piękne kanie. Ucieszyłam się z nich bardziej niż z borowików i koźlarzy, bo w tym roku rzadko miałam okazję objadać się kaniowymi kotletami.
Koszyki dopełniłyśmy w granicznym lesie borowikami szlachetnymi i podgrzybkami. Nie spenetrowałyśmy wszystkich miejscówek, bo pojemność koszyków się skończyła, a przecież w planie był kolejny spacer grzybowy.
Tak prezentowała się Babia, kiedy o wpół do dziewiątej opuszczałyśmy graniczny las.
Po powrocie szybciutko obrobiłyśmy poranny pozysk i z pustymi koszykami zapakowaliśmy się do samochodów - część ekipy miała dojechać do bacówki i prowadzić eksplorację lasów na przyległym terenie, a mnie, Monikę i Pawła Jaworzańskiego, mój Pawełek podwiózł kawałek i wysadził na skraju lasu. Mieliśmy w trójkę dojść do bacówki i połączyć się z resztą ekipy.
Weszliśmy w las i zaraz wyskoczyły na nas grzyby. Najwięcej rosło borowików szlachetnych, ale w miejscach wygodnych do chodzenia i poszukiwań niewiele ich już zostało. Najdorodniejsze sztuki poukrywały się pod niskimi gałęziami młodych świerków i jodełek, w wysokich borowinach i podsuszonych trawach.
Młodych, małych owocników nie rośnie już zbyt wiele, co jest znakiem nieomylnym, ze wrześniowy rzut szlachetniaków dobiega końca. Na szczęście średniaki, a nawet mocno wyrośnięte sztuki, były zdrowe.
W jednym z miejsc znajdujących się na trasie naszej marszruty znalazłam w ubiegłym roku stare, rozpadające się już płomykowce galaretowate. Wiedziałam, że Paweł poluje na ten gatunek, bo jeszcze nie ma filmu z płomykowcem w roli głównej, więc zaczęliśmy przyglądać się plątaninie traw. Okazało się, ze grzybki wyrosły również w tym roku. Nieco ubrudzone były, ale i tak załapały się na rolę w filmie.:)
Paweł przygotował się do nagrania,
a my z Moniką dokładałyśmy do koszyków kolejne prawdziwki.:)
Orawskie lasy zostały opanowane przez muchomory czerwone. Miejscami nie sposób przejść, żeby ominąć wszystkie. Rosną tysiącami w każdym lesie, na obrzeżach, na drogach, a nawet na łąkach przylegających do lasu. Dawno nie było aż takiego masowego pojawu tych czerwonych z kropkami.
Małe są całkiem białe.:)
Mieliśmy jeszcze przeszukać kawałek lasu, ale Pawełek już dzwonił i mówił, żebyśmy kończyli i meldowali się w bacówce. Poszliśmy więc jedną z moich ulubionych orawskich dróżek. To przy niej, w wysokich trawach, znalazłam jeszcze kilkanaście borowików ceglastoporych. Podczas całego spaceru trafiały się sporadycznie, a tu się rozsiadły w cieplutkich, wygodnych trawach.
Monice też się podobało.:)
Ekipy połączyły się przy bacówkowym stole.:)
Koszyk Moniki i mój prezentowały się tak:
A tyle nakosił mój Pawełek w lesie koło bacówki. Zdecydowanie jego urodzinowy koszyczek, ozdobiony muchomorami, wyglądał najefektowniej. Zapytałam tylko, czemu wybrał te najbrzydsze, skoro akurat w owocnikach tego gatunku można wybierać i przebierać? Krzyś natychmiast oświadczył, że dozbieramy jeszcze muchomorów po drodze. Pozysk muchomorów czerwonych na Pawełkowe urodziny jest naszą rodzinną tradycją. Pamiętam, ze tylko raz był problem ze znalezieniem tych grzybów; wtedy udało się trafić tylko dwie sztuki.
Pawełek prezentował z dumą swój koszyczek, a Renia najpiękniejsze borowiki, jakie znalazła w tym roku. Za to Iwonka z Nelą nakosiły maślaków, które nie zostały uwiecznione na zdjęciu.
Dzieci zajęły się same sobą i zaprowadziły swoje porządki w pobliżu bacówki.
Zapakowaliśmy się do samochodów i ruszyliśmy w drogę powrotną do bacówki. Szybciutko uzupełniliśmy zbiór muchomorowy i dołożyliśmy kilka dorodnych owocników do Pawełkowego koszyka. Jedziemy sobie spokojnie dalej, kiedy nagle rozlega się z tylnego siedzenia wrzask:"Stój!!!" Pawełek zatrzymał samochód, a Krzyś, nie czekając aż inni pasażerowie go przepuszczą do drzwi, wpakował się kierowcy na głowę, później na kolana i wypadł na łąkę. Myślałam, ze pobiegnie do tyłu, bo minęliśmy coś ciekawego, ale nie! Krzychu popędził do przodu i to dobre 50 metrów! Nie wiem, jak je zobaczył tak daleko z jadącego samochodu.
Pomogłam Krzychowi wykosić piękne kaniutki, które dopełniły mój kosz, bo tylko w nim było jeszcze wolne miejsce.
A tak się prezentowały nasze koszyki po powrocie na lipnickie podwórko. Teraz trzeba było to wszystko obrobić, a następnie iść na poprawiny imprezowe. Po wypełnieniu tych wszystkich przyjemnych obowiązków, można było wreszcie oddać się zasłużonemu odpoczynkowi.
W niedzielę chłopcy chcieli iść do strumyka na Babiej. Było mniej grzybowo, a bardziej spacerowo.
Z przerażeniem patrzę jak ubywa drzew na zboczach Babiej. Całe wielkie połacie zostały totalnie ogołocone, a miejsce jodeł i świerków zajęły maliniaki i inne chaszcze.
Wszędzie leżą sterty drzewa przygotowanego do wywiezienia z Babiej.
I tylko strumyk płynie niezmiennie piękny, niezależnie od zmieniających się okoliczności przyrody w pobliżu.
Podczas powrotu najmłodszemu piechurowi nogi odmówiły posłuszeństwa i skorzystał z transportu mamowego.:)
Z niedzielnego spaceru mieliśmy tylko dwa, do połowy wypełnione szlachetniakami i podgrzybkami koszyki. Za to trafiły mi się dwa urocze gatunki do zdjęć - młodziutki, kosmaty drobnoporek sproszkowany
i pniak porośnięty anielskimi skrzydłami, czyli bokówką białą.
To był cudowny, intensywny weekend. Wyjechaliśmy z Lipnicy wczesnym popołudniem, żeby uniknąć korków na zakopiance, ale i tak wpakowaliśmy się w potężny zator zaczynający się już w Głogoczowie. Zrobiliśmy nawrotkę w pierwszym możliwym miejscu, żeby objechać korek przez Skawinę. Okazało się, że nie tylko my wpadliśmy na ten genialny pomysł i po chwili stanęliśmy w korku. Tu już nie było szans na kombinowanie. Trzeba było swoje odstać. Z godzinnym opóźnieniem znaleźliśmy się w domu. Do późnej nocy smażyłam kaniowe kotlety.:)
Cudowny weekend i świetne towarzystwo. I jakie widoki. Drzewo do wywózki leży chyba w każdziutkim lesie, nawet najmniejszym. Od oglądania fotek z grzybobrań dostałam już depresji. U nas 5 dzień leje i podobno pojawiły się pierwsze grzyby w tym sezonie. Wasze koszyki wyglądają pięknie. Życzę Pawełkowi dużo zdrowia. Iwonce uściski. Pozdrawiam was wszystkich. Może jutro nie będzie padało i podjedziemy gdzieś bliżej na 1,5 godzinki, może nareszcie coś znajdę
OdpowiedzUsuńDeszcz od Was chyba doszedł do mnie, bo od popołudnia pokrapuje. Obyś miała Ewciu dobrą pogodę na jutrzejszy spacer! Życzę Ci znalezienia pięknych grzybasów. Życzenia i uściski przekażę adresatom. Pozdrawiam grzybowo!
UsuńSolenizantom dużo szczęścia życzę .Koszyki pieknie wypełnione i jest satysfakcja.Byłam w lesie godzinę wracając z corką ze zwiedzania Kazimierza n/Wisłą i jadąc tam widziałam po drodze całe mnóstwo sprzedających grzyby,na każdym przystanku pełno koszy i to chyba same prawdziwki.Więc wracając ...-:) oczywiście popędziłam w las.Szybko uzbierałam torbę grzybów mieszanych ,dużo kozaków no i kani chyba z 20 też .W domu się rozchorowałam nastepnego dnia i dopiero wróciłam do życia.W piątek mam propozycję wycieczki na grzyby ale brzydka pogoda i ja nie chcę ryzykować na razie po antybiotykach.Chłopcy myślę już są jak mama z bakcylem grzybowym na dobre.Piękny mieliście weekend i jeszcze pewno ich będzie trochę do zimy.Pozdrawiam borowikowo i kaniowo też -:)
OdpowiedzUsuńPo chorobie z antybiotykiem nie ma co ryzykować, zwłaszcza, że zapowiadają ochłodzenie. Pewnie jeszcze będzie okazja na wypad przy lepszej aurze, a przede wszystkim po odbudowaniu chociaż trochę odporności. Z moimi chłopakami to jest tak, ze Krzyś szuka i zbiera, ale nie lubi jeść grzybów, a Michałek za bardzo nie szuka (chociaż lubi spacery leśne) i bardzo lubi grzybowe potrawy. Oby nam się grzybiło co najmniej przez miesiąc jeszcze.:) Pozdrawiam deszczowo!
UsuńU nas (Dobrodzień i okolice) pogoda zepsuła sie dopiero we środę, więc leśne spacery były częste. Pozyskaliśmy ok.80 kilo grzybków... głównie podgrzybki, rzadko krawce i prawdziwki... o kaniach zapomnij ! Uwielbiamy zbierać grzyby, przoduje nasza dorosła córka. Powiem szczerze, że nawet nasza 12 letnia wnuczka coraz chętniej idzie do lasu... Sama trochę się obawiam chodzić na grzyby, a mąż po pracy niewiele czasu ma, więc albo szukać towarzystwa, albo czekac do weekendu... Pozdrawiam grzybowo i czekam na kolejne relacje🍄🍄🍄
OdpowiedzUsuńSorry, to powyżej, to mój wpis... Gabrysia Wysocka🙋🙋🙋
OdpowiedzUsuńTo piękny pozysk! U nas na chwilę obecną jest tak, ze na północ od Krakowa nie ma za bardzo co zbierać. Jedyny słuszny kierunek to południe - Beskidy i Orawa. Wpadłam we worek na chwilę do Puszczy Niepołomickiej, bo liczyłam na masowe ilości czubajek. Niestety, sucho tam okrutnie i tylko pojedyncze sztuki się trafiły. Na kolejne grzybobranie też muszę czekać do weekendu. Szybko się już robi ciemno i po południu brakuje czasu, żeby posznupić po lasach. Pozdrawiam równie grzybowo!:)
UsuńNa dobre życzenia nigdy nie jest za późno, dlatego życzę Jubilatom spełnienia marzeń!
OdpowiedzUsuńA Dorocie gratuluję wspaniałych zbiorów. U nas na razie niewiele, ale nadzieja jeszcze jest. Pozdrawiam- Ewa.
W imieniu Jubilatów dziękuję za życzenia.:) Jeszcze Wam sypnie, czego z całego serca życzę!
Usuń