W niedzielę chłopcy wstali, kiedy za oknem było już jasno, czyli zdecydowanie później niż zazwyczaj. Od dłuższego czasu wstajemy wszyscy po ciemnościach, bo dni już takie krótkie, jakby ich prawie wcale nie było. Pospali w niedzielę i to im musi starczyć na cały pracowity tydzień. Jak się już pobudzili, Pawełek zburzył mój plan i oświadczył, ze na spacer pójdzie, jeśli naprawdę musi. Widząc jego minę i wyobrażając sobie marudzenie, że wytraca cenny czas na łażenie po bezgrzybowym lesie, skapitulowałam. Poszedł zatem Pawełek pracować, a ja z chłopakami podjechaliśmy do Tynieckiego Lasu.
Chłopcy najpierw pobiegali, a później maszerowali zgodnie, uzgadniając w co będą się bawić po południu u kolegi, do którego mieli iść w odwiedziny. Ta wizyta była dla nich zdecydowanie ważniejsza od spaceru, więc co chwilę dopytywali, która już godzina i czy na pewno nie spóźnią się na umówione spotkanie. Za grzybami początkowo w ogóle się nie rozglądali, ale jak im pokazałam pierwsze kolorowe żelki, okazało się, że kolejne wyszukują szybciej ode mnie.
A wypatrzeć cokolwiek wcale łatwo nie było, bo w Tynieckim Lesie, podobnie jak w Lasku Wolskim, wszystko jest strasznie przesuszone. Szybko zorientowaliśmy się, że najpewniejszymi miejscami, w których grzybowe życie znalazło pod dostatkiem wilgoci, są drobniejsze konary i patyczki leżące w ściółce. Na żywych drzewach, a nawet na większych kłodach leżących na ziemi, nawet mech zaczął miejscami wysychać.
W wielu miejscach widac było, ze galaretnice mięsiste i pucharkowate rosły jakiś czas temu gromadnie, ale na nasz spacer zostały z nich tylko takie wysuszone mini skwareczki. Dorodne owocniki, wystarczająco nawodnione można byłoby policzyć na palcach jednej ręki.
Podobny los spotkał kisielnice kędzierzawe, które wyschły na wiór. Gatunek, który w okresie późna jesień - zima - wczesna wiosna jest pewnikiem do spotkania w lesie, teraz nie daje rady. Nie zasuszonych owocników widzieliśmy w czasie trzygodzinnego spaceru zaledwie trzy. Dwa rosły na bokach drewna przylegającego do podłoża. Odwróciłam je do zdjęcia, a później odłożyłam patyki tak jak były, zeby sobie te kisielnice jeszcze trochę pożyły.
Trzecia rosła w mchu, na spróchniałym konarze znajdującym się na podmokłym terenie.
Na tym tle rewelacyjnie wypadły znacznie rzadziej spotykane kisielnice trzoneczkowate, które zasiedliły gromadnie kilka konarów znajdujących się na bagienku. Były w doskonałej kondycji, a kilka z nich osiągnęło nawet rekordowe rozmiary.
Udało mi się też sfotografować jakieś żółte miseczki, które gołym okiem wyglądały jak milimetrowe kropeczki chlapnięte pędzlem na drewnie. Dopiero po powiększeniu w aparacie widać, ze mają fantastyczny kształt.
Na sąsiednim drewienku zamieszkał łzawnik.
W kilku miejscach udało się wypatrzeć świeżego żylaka promienistego. Mam do tego gatunku sentyment za fantastyczne kształty, jakie potrafi stworzyć. Jak dla mnie to najładniejszy z żylaków.
I wreszcie udało się w tym tygodniu wytropić dwa trzęsaki pomarańczowożółte. Ten grzybek od dawien dawna był dla mnie symbolem zimowego lasu, bo kiedy nie można było znaleźć nic ciekawego, on był, trwał na stanowisku i czekał. A w tym roku praktycznie go nie widuję. Ja wypatrzyłam tego podsuszonego z poniższego zdjęcia, a Krzychu znalazł większego i ładniejszego, który trafił na czołówkę wpisu.:)
Z "twardych nadrzewniaków" nie rzucało się w oczy nic na tyle ciekawego, żeby to uwieczniać. Pochyliłam się tylko nad drewniakami szkarłatnymi, które tworzyły ciekawe kompozycje.
Z daleka naszą uwagę przykuł gruby konar. Po dojściu do niego okazało się, że ktoś go przewrócił "do góry nogami", co spowodowało, że porastające go gmatwice znalazły się w pozycji odwrotnej niż pierwotnie. To dlatego z daleka zwróciły na siebie uwagę. Konar musiał w takiej pozycji leżeć już jakiś czas, bo fałdówka kędzierzawa, która wyrosła obok gmatwic, ustawiła się już prawidłowo - wierzchem kapelusza do góry, a hymenoforem w dół. Miałam przez chwilę dylemat, czy nie przełożyć tego konara tak, jak był pierwotnie, ale w końcu pozostawiłam go tak, jak go zastaliśmy.
Na fotki załapał się jeszcze próchnilec maczugowaty,
stare łyczniki późne (znalezione tylko w tym jednym miejscu)
i rozszczepki pospolite, których za wiele nie było.
Na najbardziej stromej górce znajdującej się na trasie naszego spaceru chłopcy ćwiczyli biegi w dół, a ja przeszukiwałam zbocza obok ściezki zajętej przez biegaczy.
To właśnie tam znalazłam jedynego świeżego grzybka kapeluszowego - jakąś grzybówkę.
Reszta znalezisk ze świeżością nie miała już wiele wspólnego - trzęsak listkowaty wysechł.
To samo spotkało ruliki, które na pierwszy rzut oka były podobne do niczego. Dopiero po dogłębnym oglądzie i pomacaniu wiadomo było z czym mamy do czynienia.
Koło najlepszej uszakowej miejscówki Miś i Krzyś wspinali się po skałkach, a ja z uporem maniaka szukałam choćby jednego świeżutkiego uszaka. Z tego lasu jeszcze nigdy bez nich nie wyszłam, niezależnie od tego, czy był to grudzień, styczeń, czy marzec.
Nawet tu, na podmokłym terenie spotkać można było tylko suszki. Większość z nich bez jakiegokolwiek dosuszania można byłoby zamknąć w słoju. Czekają na opady, tak samo jak ja.
Kiedy byliśmy już prawie przy parkingu, chłopcy zajęli się pogaduszkami, a ja mogłam spokojnie zrobić sobie jeszcze kółeczko wokół parkingu.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz