Przedświąteczna niedziela, nasz pierwszy cały dzień na wyjeździe w Szczawnicy, rano leci z nieba delikatna mżawka. Zastanawiamy się, czy realizować plan sporządzony w piątek, zmodyfikować go, czy też wymyślić jakiś inny. Sprawdzamy prognozy. Michaś i Krzyś są przekonani, że nie powinniśmy nic zmieniać, tylko działać. Przed śniadaniem Pawełek zadzwonił do pana Jurka obsługującego szczawnicką taksówkę i zamówił kurs na 8:30, zaraz po posiłku. Kiedy jedliśmy, przestało siąpić i świat, choć zachmurzony, zrobił się nieco suchszy. Zostaliśmy dowiezieni do Sromowców Niżnych, skąd ruszyliśmy na szlak.
Z każdym naszym krokiem mgła łącząca chmury z ziemią, znikała i robiło się coraz jaśniej i przejrzyściej. Michał i Krzyś ruszyli biegiem. I jak się później okazało, nie był to zryw początkowy, skutkujący wzrastającym później zniechęceniem - oni spokojnie pokonaliby begiem cała trasę.
Pierwszy etap na szlaku to Wąwóz Szopczański, prowadzący do Przełęczy Szopka.
Najpierw jego bokami są skały porośnięte na szczytach lasem, a nieco dalej idzie się przez las. Dla "wygodności" turystów, na szlaku jest pobudowanych mnóstwo schodków, dzięki którym wędrówka ma być łatwiejsza. Osobiście wolałabym iść po naturalnym podłożu, ale jako, że ze szlaku zbaczać nie można, szłam po schodkach, a nie lasem obok nich.:)
Michał i Krzyś coraz bardziej zwiększali odległość między sobą, a resztą. Ja się starałam mieć na oku wszystkich, ale to było niewykonalne, bo odległości się rozciągały. Chłopcy musieli co jakiś czas czekać aż wszyscy dobijemy do jednego punktu.
Wąwóz się skończył. Wyszliśmy na Przełęcz Szopka. Tu nam słoneczko zrobiło niespodziankę i na chwilę wystawiło paszczę spoza chmur, a nawet zdmuchnęło chmury z tatrzańskich szczytów i Pawełek zdążył jedną fotkę im cyknąć. Ja nie zdążyłam, bo odwróciłam się do słońca tyłem, a ono zaraz te góry znowu schowało.
A z plecami do słońca widok był nie tatrzański, tylko pieniński.
Chłopcy poganiali, żeby szybciej już iść do docelowego punktu, a nie oglądać widoki nadmiernie długo. Wyszli po następną górkę i poganiali. Pawełek z westchnieniem założył plecak i ruszyliśmy za biegnącymi przewodnikami.
Z następnego punktu widokowego rozpościerał się jeszcze rozleglejszy widok, a słońce coraz ładniej się do nas uśmiechało z niebiańskich wyżyn. Już się cieszyliśmy, ze będzie nam towarzyszyło aż do szczytu Trzech Koron.
Jednak tak pięknie nie było - jeszcze parę metrów i wpadliśmy w chmurę. Mgła też ma swój urok, co widać na załączonym obrazku.
Doszliśmy pod szczyt. Teraz zaczęły się schody - metalowe podesty z dwoma wytyczonymi trasami - jedną dla wchodzących, drugą dla schodzących. Nie musieliśmy się na szczęście trzymać wytycznych odnośnie trasy wchodzenia i schodzenia ani też pospieszać, bo tłumu nie było; oprócz nas na Trzy Korony wybrały się w tym czasie jeszcze tylko cztery osoby.
Łatwo jednak wyobrazić sobie, co tu się dzieje w szczycie sezonu turystycznego, kiedy do wejścia i zejścia ustawiają się zapewne długie kolejki, a na podestach i metalowych schodkach jeden popycha drugiego, zeby szybciej się przesuwał, wchodził, a następnie schodził. My mieliśmy komfort i luz. I nie trzeba było wnosić opłaty za wejście, bo od końca października do kwietnia nikt kasy za chodzenie po tych szlakach nie pobiera.
Na górze pierwszy był Michałek.
Krzyś, który nie lubi otwartych przestrzeni i przepaści odgrodzonych barierkami stwierdził początkowo, ze na samą górę nie wejdzie i poczeka na nas w niższym, bezpiecznym dla niego punkcie. Po chwili jednak zrobiło mu się żal, ze szczytu nie zdobędzie, więc przemógł strach i wszedł na najwyższą platformę widokową. Nie było to dla niego łątwe, ale dał radę.:)
A to już widoki z Trzech Koron. Słoneczko wróciło, zeby nam umilić podziwianie gór.
Napatrzyliśmy się, zrobiliśmy zdjęcia i trzeba było schodzić.
Zeszliśmy ze szczytu i to właściwie był koniec naszego planu, ale pogoda była cudna, godzina młoda... Poza tym jakże to - być tak blisko i nie zobaczyć sosenki na Sokolicy? Pokazałam chłopakom kierunki poszczególnych szlaków i powiedziałam, ze nie ma sensu kończyć szybko tak pięknie rozpoczętego dnia.
Michałek i Krzyś byli zachwyceni perspektywą dalszej wędrówki i wejścia na Sokolicę.Gorzej z Pawełkiem, który miał już przed oczami wizję szybkiego powrotu do domku,napicia się piwa i zapadnięcia w popołudniowy sen. Zaczął marudzić, że nie tak to miało być, ale został przegłosowany i ruszyliśmy niebieskim szlakiem na Sokolicę.
Pogoda zmienną była i chwilami nas mgłą, a chwilami słońcem raczyła.
Przez las i polanki dotarliśmy do najpiękniejszego i równocześnie najtrudniejszego fragmentu szlaku, wiodącego granią nad przepaścią kończącą się Dunajcem. Tu barierek nie było, więc Krzyś nie miał absolutnie żadnych problemów ze strachem.
Takie to trochę dziwne w jego wydaniu jest - miejsca odgrodzone od przestrzeni przez człowieka napawają go grozą, a w miejscach, gdzie sama natura jest groźna na wyciągnięcie ręki, Krzycha to zupełnie nie rusza. Pomykał po szlaku jak górska kozica.
Krzyś się nie bał, za to Pawełek, czując się odpowiedzialny za bezpieczeństwo chłopaków, wykrzykiwał co chwile, żeby uważali, żeby się odsunęli, żeby się przypadkiem nie popychali i tak dalej. Normalnie nie dało się tego słuchać na dłuższą metę.
Poradziłam Pawełkowi, żeby miał do chłopaków tyle zaufania, co ja i rozkoszował się wędrówką, a nie stresował wyobrażeniami, że za chwilę powpadają w przepaść i stracą życie. Przecież uczę ich od urodzenia bezpiecznych zachowań w miejscach wszelakich i sytuacjach, a oni mądrymi chłopakami są.
A trasa była cudna i widoki z niej jedyne w swoim rodzaju.
Miejscami łatwo nie było, ale tam barierki umożliwiały wspomaganie ręczne przy schodzeniu. A podejść i zejść było po drodze sporo.
Na trasie znajduje się pomniejszy szczyt- Czartezik.
To tutaj kogoś musiała tegoroczna wiosna zastać i porzucił sanie. A myśmy te sanie znaleźli, co Miśkowi i Krzyśkowi przypomniało, że przecież jest już zima i śnieg być powinien, i na sankach powinno się jeździć.
Ale śniegu nie było, a za to słoneczko świeciło.:)
I nawet jemiołę świąteczną na powalonym drzewie znalazłam.
Pawełek był coraz bardziej zły. Pyszczył, że w górach to się powinno najpierw w górę iść, a później już tylko w dół. A takie chodzenie góra - dół i schodzenie ze wzniesienia tylko po to, żeby za chwilę wejść na następne, to jest zupełnie bez sensu.
A do Sokolicy już było bliziutko.
Jeszcze tylko kawałeczek granią, którą drzewa oplotły korzeniami, żeby nie spaść
i już jesteśmy przed ostatnim podejściem.
Tu też kasa biletowa została zamknięta na zimę, więc mogliśmy Sokolicę i jej sosenki zobaczyć za darmo.
Na szczycie towarzyszyły nam ostatnie promienie słońca, jakie w tym dniu zdecydowały się dotrzeć do ziemi. Było cudnie. I nawet Pawełek przestał marudzić jak juz dotarł na górę. Teraz był zadowolony, że przyszedł w to miejsce.
A sosenka na Sokolicy, symbol Pienin, nadal rośnie i pokazuje jak mimo przeciwności zewnętrznych można żyć i pięknym być.:)
Według tablicy informacyjnej, najstarsze sosny reliktowe mają po 550 lat.
Teraz już pozostawało tylko zejście do Krościenka.
Ostatni etap spaceru to płaska, prosta droga wzdłuż Dunajca. Stamtąd zabrał nas do Szczawnicy pan Jurek, który bezbłędnie podjechał taksówką z idealnym wyczuciem miejsca i czasu.
Tą wycieczką zaczęliśmy tegoroczne świętowanie. Następnego dnia pogoda już taka łaskawa nie była i konieczne było suszenie wszystkich ubrań. To jednak zostało wkalkulowane w wyjazd, więc mamy się w co przebierać i żaden deszcz ze śniegiem nas przed kolejnymi wędrówkami nie powstrzyma.:)
Prawdą jest, że marudziłem. Według mojego planu miały być tylko Trzy Korony i basta. Jednak chciałem zobaczyć te kultowe sosenki na Sokolicy i to mnie skłaniało do przebierania nogami. Było warto!
OdpowiedzUsuńWinni się tłumaczą Pawełku. Ale widać że było warto. Widoki przepiękne, cudowne. Spedzajcie te wolne dni w spokoju i radosci
Usuń