Wcale nie jestem przesądna ani w żadne zabobony, przepowiednie, wróżby czy inne cuda na niebie i ziemi nie wierzę, ale jakoś tak sie zawsze staram w wigilię chociaż jeden koszyk napełnić, żeby przez cały rok się darzyło i w tym koszyku więcej niż mniej było. W tym roku też się udało zapewnić sobie powodzenie na przyszły rok. Z porannego spaceru wróciliśmy wcześnie, bo Pawełek chciał, żeby było lajtowo, do zaplanowanego na 16.00 obżarstwa zostały jeszcze trzy godziny. Tak nie do końca chciało mi się lecieć do lasu, bo trochę padał deszcz ze śniegiem, a na Jarmucie do połowy wysokości było błoto, a od połowy mokry śnieg. Kiedy jednak po raz trzeci padło pytanie czy idę na grzyby, stwierdziłam, ze trzeba trzymać fason i porzucić ciepłe pielesze szczawnickiego domku z kominkiem na rzecz błota, śniegu i spodziewanego zbioru uszaków.
Wzięłam koszyczek i pomaszerowałam szybkim krokiem w kierunku góry znajdującej się po drugiej stronie drogi przecinającej Szczawnicę. Wybrałam trasę łatwiejszą - wzdłuż drogi, a nie po prawie pionowym zboczu, jakie znajduje się na starcie.
Przy tej drodze, zaraz na skraju zauważyłam zwłoki gwiazdosza. Dzięki temu, ze nie pominęłam go obojętnie, tylko pochyliłam się nad nim, zauważyłam pierwszą czarkę - była maleńka i gdybym nie zeszła do parteru celem obejrzenia gwiazdosza, na bank nie zwróciłabym na nią uwagi.
Później skupiłam się na uszakach. Zdjęć wielu nie zrobiłam, bo bardziej zależało mi na szybkim napełnieniu koszyczka niż na dokumentacji. Chodziłam po skarpach, na których rosną stare, omszone lub pozbawione kory dzikie bzy i zbierałam, co na nich wyrosło.
Łatwo nie było, bo podłoże śliskie i bardzo niestabilne. Co chwilę zjeżdżałam w dół, zanim zdążyłam chapnąć grzybka, po którego wyciągałam łapę.
Trzy razy zaliczyłam solidną glebę. Pierwszy raz udało mi się podeprzeć na rękach, więc oprócz brudnych rękawiczek, więcej skutków ubocznych nie było. Koszyk też został ochroniony i nic z niego nie wypadło.
Drugi raz zjechałam na tylnej części ciała ładne parę metrów w dół. Zatrzymałam się na jakimś krzaku. Koszyk zdążyłam podnieść na wyciągniętej ręce do góry, więc moje uszaki zostały znowu ocalone.
Trzeci upadek był fatalny w skutkach - szłam pod górkę, co wydaje się opcją zdecydowanie bezpieczniejszą niż schodzenie w dół. Nic bardziej mylnego! W pewnym momencie ziemia się za szybko zakręciła i uciekła mi spod nóg. Teraz walnęłam na przód, a część z moich grzybów wysypała się obok mnie. Chwilę zajęło mi opanowanie poszczególnych członków i zmuszenie ich do współpracy umożliwiającej dalsze działania. Na wyślizganym błotku nie było to takie łatwe.
Jak już zebrałam rozsypane grzyby, popatrzyłam na zegarek i uświadomiłam sobie, ze ta wywrotka była znakiem, że powinnam sprawdzić godzinę i wracać. Jakby nie to, to bym tak łaziła do ciemności i tyle by mnie na wigilijce widzieli.
Oprócz pięknych, jędrnych uszaków, na Jarmucie spotkałam też piękne czarki, które dorosną sobie spokojnie przez zimę i wiosną będą cieszyć grzybiarskie oczy. Jeden patyczek z czarkami zabrałam do koszyczka, żeby wszystkim pokazać, ze juz rosną.
Wracałam z lasu w ubłoconym ubraniu, z przemoczonym tyłkiem, ale pełnym koszykiem. Udało mi się przemknąć do domku bez szczególnego zwracania na siebie uwagi.
Po obiedzie zajęłam się obróbką grzybów. Tym skutecznym sposobem zapewniłam sobie pełne kosze i sporo grzybowej roboty w przyszłym, 2020 roku.:)
Patyczka z czarkami nie zdążyłam wszystkim pokazać, bo przyszedł pies gospodarzy, zabrał mi patyk leżący na ławce przed domem i ze smakiem zeżarł czarki razem z substratem, na którym rosły...
Piekna wyprawa aktywny clowieku😀😉
OdpowiedzUsuńI efektywna. ;)
UsuńBrawo :))
OdpowiedzUsuń