29 lutego to taki dodatkowy dzień do wykorzystania, dzięki któremu można zrobić w lutym to, co normalnie zrobiłoby się w marcu. Krzyś wykorzystał go w najgorszy z możliwych sposobów - obudził się rano z podwyższoną temperaturą i skargami na ból gardła. Szybko podjęte działania naprawcze zadziałały tak sprawnie, że po przedpołudniu spędzonym w stajni i zjedzonym ze smakiem obiadem, Krzyś był jak nowy i zażyczył sobie wycieczki rowerowej. Na wyjazd na rowery się nie zgodziłam, ale w zamian zaproponowałam wypad do pobliskiego Lasu Tynieckiego. Propozycja została przyjęta entuzjastycznie - Pawełek wymknął się na warsztat, a ja z chłopakami podjechaliśmy do lasu. Zabrałam koszyczek,licząc na uszaki, które wedle wszelkich reguł gry, powinny były po opadach wyrosnać i to w ilościach znacznych.
Pierwsze, co się w lesie rzuca w oczy, to mnóstwo połamanych konarów i gałęzi. Miejscami leżały na stertach odgarniętych ze ścieżki. Największe szkody wicher poczynił w koronach sosen i brzóz. Najwidoczniej to one są najdelikatniejsze i najbardziej kruche. Na szczęście całych drzew, powalonych z korzeniami, nie było wiele.
Były jednak miejsca, w których takie "naderwane" drzewo, nie trzymające się już zbytnio podłoża, stało tylko dzięki temu, że wspierało się na konarach sąsiadów. Takie miejsce do dzielenia słodkiego deseru wybrali sobie Miś i Krzyś. A kiedy kazałam im się odsunąć, Krzychu tylko łypnął okiem ku górze, gdzie właśnie zaskrzypiało takie drzewo zawieszone na wysokości w konarach innych drzew. Spojrzał i orzekł z miną znawcy, że teraz to ono na pewno na ziemię nie runie... Coraz bardziej te dzieci przemądrzałe się robią i dobrych rad słuchać nie chcą.
Czekoladki zostały podzielone, drzewo się nie zwaliło, nawet kiedy chłopcy zaczęli się kłócić o gramaturę poszczególnych kawałków czekolady i poszliśmy sobie dalej na poszukiwania wiosny i czegoś grzybowego. Trafiłam na boczniaki! Nie wiem w jaki sposób ukryły się przede mną tak, ze nie zauważyłam ich podczas poprzednich spacerów w tym miejscu. Chyba musiałam za każdym razem obchodzić ten pniak z drugiej strony, po której nic nie rosło. A teraz grzybki były już za stare, żeby je zabrać i wykorzystać.
Obok, na zwalonej kłodzie, zasiadła gromada śluzowców - bukietków malinowych. Zazwyczaj trafiam na nie, kiedy już są dobrze dojrzałe, bo wtedy lepiej je widać. W takim młodocianym stadium rozwoju wyglądają ładnie dopiero po powiększeniu. Tak, ze czasem warto pochylić się nad pniem, który ma miejscami nieco inny kolor. Może się okazać, że właśnie tam zakwitły bukietki lub inne śluzowce.
Oczywiście, od samego początku spaceru, rozglądałam się za uszakami. Niestety, dość solidne opady, jakie nas nawiedziły w ciągu tygodnia, zostały natychmiast wysuszone przez wiatr i uszaki nie zdążyły wyrosnąć. Jedyna grupka owocników zdołała zasiedlić kawałek konaru leżącego na ściółce. Grzybki wyrosły tuż przy podłożu; było je dobrze widać dopiero po podniesieniu patyka.
I to były jedyne uszaki, jakie udało nam się znaleźć. W pozostałych miejscach, nawet na podmokłym, bagiennym terenie, nie było nic. Ten sezon jesienno - zimowo - wiosenny jest na moich miejscówkach uszakowych tragiczny. Przez ostatnie lata praktycznie co wyjście do lasu, to przynosiłam mały koszyczek pełny. A teraz udało się to raz. Dobrze, że miałam jeszcze trochę zapasów z ubiegłego sezonu uszakowego, bo nowych nie ma z czego zrobić.
Działanie wysuszającego wiatru widać też doskonale na trzęsakach pomarańczowożółtych, których owocniki są obsuszone na brzegach. Większość z nich ma problem z wypchnięciem się spod suchej kory.
O dziwo, w tych warunkach doskonale mają się kisielnice. To zdecydowanie one rządzą teraz w Tynieckim Lesie - rosną gdzie popadnie. Zasiedlają małe patyczki, duże kłody i konary średnich wymiarów. Szczególnie dużo wyrosło kisielnic trzoneczkowatych, które nie są zbyt często spotykanym gatunkiem.
Niektóre owocniki kisielnic trzoneczkowatych osiągnęły rekordowo duże rozmiary. Kiedy zobaczyłam te z poniższych zdjęć, nie mogłam uwierzyć, że są tak ogromne. Nigdy wcześniej nie widziałam tak wyrośniętych kisielnic. Musiałam się upewnić, że to one.:)
Oczywiście nie brakowało też znacznie częściej spotykanych kisielnic kędzierzawych. Też wyjątkowo dobrze znoszą powiewy wiatru i nie wysychają zbyt szybko. Zajęły nawet uszakowe miejsca.
W pobliżu tych wielkich kisielnic trzoneczkowatych rosły warstwiaki zwęglone. Tym razem trafił się na tyle młody owocnik, że nie rozsypał się w proch przy próbie zrobienia przekroju, więc widać te jego warstwy.
Obowiązkowo odwiedziliśmy czarkowe miejsce odkryte ostatniego dnia roku 2019. Myślałam, że czarki będą już wielkie, mocno wyrośnięte, bo przecież tegoroczna zima nie stawała im na przeszkodzie w zakresie wzrostu, ale wcale tak za bardzo nie wyrosły ani też nie zestarzały się.
Niektóre udawały czareczki długotrzonkowe.
A jedna była serduszkiem.
Wiosny w lesie nie widać - jest szaro-buro. Jeszcze chwilę trzeba poczekać na taką seledynową poświatę między konarami i na ściółce.
Pospacerowaliśmy sobie cudnie, ale niestety świeże powietrze Krzycha nie uzdrowiło, więc marzec zaczęliśmy od chorowania.:(
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz