wtorek, 13 kwietnia 2021

Babia kwietniowa całkiem jeszcze zimowa


     W cieplejszych miejscach wiosna już jest w pełnym rozkwicie zawilcowo - kokoryczowo - miłkowym; w Krakowie już rosną smardzówki, a na Śląsku smardze i inne wiosenne grzyby. Są jednak takie miejsca, w które wiosna jeszcze nie dotarła. Poszliśmy tam, żeby lepiej przedeptać dla niej szlaki, a ponadto realizować nasz tegoroczny plan - co miesiąc na Babiej. Kwietniowe wejście już za nami. Tym razem ekipa była nieliczna - Wiola, ja, Michałek i Krzyś. My się już pomęczyliśmy wspinaczką, a teraz czas na Was. Zapraszam na wspinaczkę.

     O ósmej wystartowaliśmy z lipnickiego podwórka. Pawełek zawiózł nas Rajsztagiem (wreszcie na tej drodze przestał zalegać zlodowaciały śnieg) na przełęcz Krowiarki. Na parkingach stało już dużo samochodów. Nic dziwnego - na niedziele zapowiadana była piękna, słoneczna, a na dodatek ciepła pogoda. W związku ze spodziewanym oblężeniem Babiej, budka ze sprzedażą biletów do wejścia na górę była już otwarta i trzeba było opłacić wejście. Kiedy szliśmy stąd w styczniu i marcu, nie kupowaliśmy biletów, bo punkt sprzedaży był jeszcze zamknięty. Teraz już nastała wiosna w budkach parkowych i bileterzy żerują od rana.;)
    Poprzekomarzaliśmy się z panem bileterem, który stwierdził, że małe już wcale takie małe nie są (w sumie to miał świętą rację) i ze względu na wzrost, to wcale im się ulgowe wejściówki nie należą. W ich uzyskaniu pomogła szkoła, do której teoretycznie chodzą, a praktycznie siedzą przed kompami.
    Ruszyliśmy na szlak, a tam po pierwszym kamienistym odcinku zaczął się ubity, oblodzony i zaczynający topnieć w promieniach słońca śnieg. Tylko ten, kto chociaż raz szedł pod górę po takim podłożu, wie jak bardzo jest poślizgowe.
     Michał i Krzychu zaliczyli niezliczoną ilość upadków, które na młodych kościach nie robią wrażenia, a tyłki przyzwyczajają do twardego zetknięcia z życiem.;)
    Przy okazji któregoś tam glebowania chłopcy stwierdzili, że tu by się świetnie zjeżdżało na jabłuszkach. Padła nawet propozycja, żebyśmy schodzili tą samą trasą. Ostudziłam ich zapał - przy szlaku jest mnóstwo drzew i na pewno nie pozwoliłabym im tu uprawiać ekstremalnych zjazdów jabłuszkowych.
    Najłatwiej szło im się boczkiem, po nie całkiem ubitym śniegu. Jednak ten boczek ubijał się coraz bardziej, bo wszyscy pozostali, którzy ślizgali się tak samo, również stosowali ten sposób.
    Podczas, gdy oni się tak mordowali, ja sobie szłam środeczkiem jak król. Wszystko dzięki założeniu raków, które zabrałam z Krakowa, nie wiedząc, czy będą potrzebne. Jeszcze rano zastanawiałam się, czy warto je wkładać do plecaka, skoro taka wiosna ma być. Teraz dziękowałam sobie sama za taką przezorność. Szło mi się luksusowo, bez poślizgów.
Tak dotarliśmy do pierwszego punktu widokowego - Sokolicy.

    Według prognoz niebo nad Babią powinno być w tym dniu bezchmurne, ale Babia ma w głębokim poważaniu wszelkie pozy i zwołała sobie chmury z okolicy za pomocą służącego jej wiatru.

     A wiało coraz konkretniej. Jabłuszka zjazdowe trzeba było zaklinować w śniegu, bo położone na nim,natychmiast by odfrunęły.
Udało się Wiolę sportretować na tle Babiej.:)
Michałek zjadł pączka, żeby obciążyć swoje body przeciw wiejącym wiatrom.:)
I ruszyliśmy dalej pod górę.
    Szlak był dobrze przedeptany, a ponieważ tu już nie idzie się tak mocno pod górę, poślizgi były znacznie słabsze i rzadsze.
       Gdyby  nie wiało, wędrówka tym odcinkiem byłaby całkiem lajtowa.
    Dopóki jeszcze kosodrzewina była w miarę wysoka i niezasypana śniegiem, hamowała wiatr.
     Im jednak wyżej, tym kosówki było mniej, a podmuchy nie miały się na czym zatrzymywać.
Wioli rozwiało fryzurę.
A Krzychowi wyślizgało śnieg pod nogami.
    Trzeba było uważać, żeby nie zboczyć ze szlaku, bo groziło to wpadnięciem do jednej z wielu jam ukrywających się pod warstwą śniegu. Tam, gdzie śnieg pokrył kosodrzewinę, pod spodem znajdują się wolne przestrzenie. Teraz, kiedy śnieg nie jest już zmrożony, można wpaść w taką pustą przestrzeń, jeżeli się na nią nadepnie. Wpadnięcie w taką dziurę nie należy do przyjemności.
    Wiało coraz mocniej - od Lipnicy do Zawoi.
   Doszliśmy do Kępy. Tu Krzychu stwierdził, ze już wolał iść poprzednio, w śnieżycy, ale nieco mniejszym wietrze. Ja tam wolałam dziś, bo cieplej było, mimo wiatru.
    Teraz czekała nas wędrówka odkrytym grzbietem Babiej. To najładniejszy widokowo odcinek trasy, ale równocześnie najbardziej wystawiony na podmuchy wiatru, których nic nie hamuje i mogą hulać bezkarnie, podcinając nogi.
    Wiatr zwiał całkowicie te fragmenty pokrywy śnieżnej, które nie były przymarznięte do podłoża, a później wziął się za odrywanie kawałków całkiem zmrożonych, które były słabsze od niego. Odrywał takie lodzinki i pizgał nimi po turystach. Nie było przyjemnie dostawać co podmuch garścią takich twardych jak kamyki kawałków zmrożonego śniegu.
    Trzeba było pozakładać czapki, kaptury, szaliki, rękawiczki i co kto tylko miał.
    Miejscami słońce całkowicie wytopiło śnieg. Tu zaczynała panowanie wczesna wiosna. Jest szansa, że w czerwcu zakwitną tu babiogórskie sasanki.
  Kawałek dalej znowu zima w pełni.
Krzychu wypruł do przodu. Szło mu się najtrudniej, bo ma najmniejszą masę do przeciwstawiania się wiatrowi. Chciał to mieć jak najszybciej za sobą.
Dopędziła go Wiola, która od tego momentu czuwała nad Krzychem, żeby go wiatr nie porwał. Z każdym metrem bliżej szczytu wiało potężniej. Podmuchy zatykały usta uniemożliwiając chwilami zaczerpnięcie powietrza. I utrudniały utrzymanie się na powierzchni Babiej.
    Ja pilnowałam Michała. Przez większą część czasu trzymałam go mocno za rękę, bo wiatr spychał go w kierunku przepaści. Miejscami, gdzie do krawędzi było dalej, puszczałam go przodem, żeby jakąś fotkę cyknąć. To też nie było łatwe, bo wiatr wyrywał aparat z ręki.
A tu już widać szczyt. Apogeum wiatru i wszyscy ukryci za murkiem, za którym my też znaleźliśmy schronienie.
    Wreszcie można było normalnie oddychać. Krzychu musiał opanować stres,bo wiatr raz go tak dmuchnął, że wylądował na kamieniach. Dobrze, że ciocia go trzymała mocno i nic strasznego się nie stało. Ale strach był. I szacunek dla góry wzrósł.
Widoki ze szczytu jak zawsze piękne. Nie można było zostać na zawsze w zacisznym schronieniu za murkiem. Wyjście zza niego okazało się ekstremalnym doświadczeniem. Zupełnie jakby się człowiek musiał wbić w kamienną ścianę. Wyraźnie czuło się jakie to rozpędzone powietrze jest twarde.
A ja się im jeszcze do zdjęcia kazałam ustawić.:) Z trudem utrzymali się na nogach.

   Teraz już wystarczyło zejść na dół do Lipnicy. Ale, żeby to zrobić, trzeba było pokonać wiatr wiejący prosto w paszczę. Krzyś kurczowo trzymał się cioci Wioli, żeby nie odfrunąć, a Michał szedł sam.

   Nie zdążyłam zrobić naszej ekipie zdjęć podczas pokonywania najbardziej ekstremalnej stromizny, ale widać jak inny turysta szykuje się do zejścia.

    A to już ruiny schroniska u podstawy tego stromego podejścia. Tu już wiało o 3/4 słabiej. Jakie to cudowne uczucie, kiedy można trzymać postawę wyprostowaną i powietrze cię nie przewraca.:)

Krzysiowi wróciły siły i dobry humor. Stresik odfrunął z wiatrem.
Dochodziliśmy do drugiej stromizny na zejściu.
    Ktoś przed nami wyślizgał tu zjazd na jabłuszku. Na trasie nie było żadnego drzewa ani innej przeszkody, więc powiedziałam chłopakom, żeby zrobili użytek z jabłuszek, które dotychczas nieśli w rękach. Krzychu odmówił zjazdu, a Michał pomknął w dół z zawrotną prędmkością.
    Po wyhamowaniu stwierdził, że to "najepickniejszy zjazd ewer", co w wolnym tłumaczeniu oznacza, że Michał był zachwycony. I wyszedł na górkę jeszcze raz, żeby zjechać ponownie.
Tym razem ustawiłam się z aparatem na wprost i jestem zadowolona z dynamiki zdjęć.:)
     Widoki rozciągały się piękne, ale na niebie gromadziło się coraz więcej chmur.

Po drodze były kolejne, już nie takie strome zjazdy jabłuszkowe. Michał korzystał z nich ile się dało i wyraził nadzieję, że w przyszłym roku zima na Babiej będzie równie piękna i długa.
    Tu już tak słabo wiało i tak było przyjemnie, ze można było długo pozować do zdjęć. Może to już ostatnie tej wiosny z taką ilością śniegu. Taką mam nadzieję...
    W przyszlakowym zagajniczku kosodrzewinowym spotkaliśmy wielkanocnego zajączka nieco zmaltretowanego upływem czasu, wiatrem i słońcem. Krzychu się nad nim ulitował i ekspresowo przeprowadził renowację.

    I już można było pozować z zającem śnieżnym do pamiatkowej foci.

    Zanim opuściliśmy poziom kosodrzewiny, Michałek wpadł w taką dziurę pod śniegiem, przed jaką ostrzegałam podczas podchodzenia do góry. Na szczęście noga nie zaklinowała mu się między konarami i uratował się sam.
    W lesie znowu można było pokonać kawałek szlaku na jabłuszku.
Schodziło się wygodniej lasem obok szlaku niż po śniegu zalegającym na trasie.
    Śniegu było sporo do końca szlaku. Przykrywał również grubą warstwą miejsca smardzowe. W tym roku pierwsze smardzowate na Orawie na pewno będą później niż w latach ubiegłych.
    Zachmurzyło się zupełnie i po południu zaczął padać deszcz. Wiosenna aura szybko się skończyła. :(

    Czwarty raz w tym roku na Babiej i czwarty raz po śniegu. Następne wejście w maju. Mam nadzieję, że będzie bardziej wiosenne.:)




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz