...napisał dla Was z tego jeżdżenia relację. To już drugi post w jego wykonaniu. Zapraszam do poczytania.:)
Co roku, podczas pobytu w Lipnicy, obowiązkowym punktem programu jest
przejażdżka koleją żelazną w stylu retro. Dawniej
jeździliśmy całą rodziną. Teraz chłopcy podrośli i mam pozwolenie od „Szefowej
Menażerii” aby zabrać chłopaków i jechać bez „dozoru”. W tym roku pojechała też
z nami Asia – córka naszych gospodarzy.
Pożegnania przed podróżą koleją zawsze są romantyczne i patetyczne.
Tak też było i tym razem.
- „Opuszczacie mnie moi synkowie”
– ze smutkiem powiedziała Mama.
-„Będziesz mamo miała święty spokój od nas” – odrzekł Krzyś, pakując
się do auta.
Celna riposta nie wymaga komentarza. Mama została przed domem a my
wyruszyliśmy do skansenu w Chabówce.
Wagony już stały na peronie. Po upewnieniu się, że jeszcze
nie ma wielu chętnych do wsiadania (wychowany za „nieboszczki komuny” mam
„wpraną” w mózg konieczność walki o miejsca) poszliśmy oglądać parowóz, który
miał nas ciągnąć. „Nasz” tendrzak stał jeszcze na kanale oczystkowym ale
wszystko było już pod parą.
Podziwialiśmy pracujące mechanizmy: sprężarkę do hamulców, ze swym
powolnym „puch, puch” i generator prądu z cichym gwizdem zasilający żarówki
maszyny. Krzyś z lekką bojaźnią podchodził do wielkiej bestii, wypuszczającej
co chwila kłęby pary. Michałek podziwiał nity w lokomotywie: „prawie jak na
Titanicu”.
Rozległ się gwizd, para zasłoniła widok i nasz parowóz
ruszył na spotkanie z wagonami, które miał pociągnąć.
Idąc na skróty zajęliśmy miejsca na
ławkach w przedziale i już za chwilę zaczęliśmy
się toczyć. Chabówka, Rabka i konduktorzy, którzy wśród dogadywań i śmiechu podróżnych
sprzedawali bilety. W pociągu prawie komplet pasażerów. Większość stanowią
rodziny z dziećmi. Toczymy się z górki. W wagonie okna otwarte, upał nie
doskwiera. Pora na jedzenie. Jak za dawnych czasów, wyjąłem jajka na twardo,
solniczkę i zacząłem konsumpcję. Sam, bo reszta towarzystwa rzuciła się na
kabanosy.
W Mszanie Dolnej zdziwienie. Zawiadowca stacji
odprawia pociąg!
Na nieczynnej na co dzień linii! Piękna organizacja
przejazdu! W zeszłych latach tego nie było. Ruszamy z Mszany i kłęby dymu
zaścielają okolicę.
Skończyło
się „z górki” dla naszego parowozu. Spore wzniesienie toru oznacza ciężką pracę
dla lokomotywy. Muszę, no po prostu MUSZĘ, wychylać łeb przez okno. Nasz „szin-(s)kan-sen”
mknie w porywach ze 40 km/godz. Podziwiam na łukach toru parowóz, który jak
żywe stworzenie zmaga się z pochyłością. Głośno sapie, wyrzucając kłęby pary i
dymu.
Pod
powiekami mam łzy a w resztkach włosów sadzę. Dla mnie taki widok
nierozerwalnie kojarzy się z wyjazdem na wakacje i dzieciństwem. Dobrze, że
jedzie z nami Asia i pilnuje Michałka i Krzysia. Mam czas na wspomnienia. Kilkanaście
minut zmagań ze wzniesieniem i jesteśmy na szczycie.
Kasina
Wielka. Ostatnia nasza stacja. Przed nami półtorej godziny postoju i powrót. Pięknie
odnowiony budynek dworcowy oferuje pokoje hotelowe a po drugiej stronie toru jest
wyciąg na Śnieżnicę.
Znów mam opad „szczeny”. U konduktora można kupić bilety na wyciąg
taniej niż w kasie! Kapitalnie się dogadali kolejarze z „wyciągowcami”. Da się
jednak coś zrobić, jak się chce. Trzeba tylko pamiętać, że w większości pociąg
obsługują hobbyści którym „się chce”.
Dość dywagacji. Kupuję bilety i „jadziemy” na górę.
Asia pilnuje Michałka na jednym siedzeniu a ja z Krzychem siedzimy na drugim.
Znowu dziękuję losowi, że Asia z nami pojechała. Dwóch chłopaków nie byłbym w
stanie jednocześnie posadzić na jadący wyciąg.
Na szczycie Śnieżnicy wiaterek, piękne widoki i kolejka do piwa i
soków. Zrobiliśmy „szybkie kółeczko” dookoła szczytu i już jedziemy w dół. Na
dole jest karczma, pusta. Jakieś fryty i lody to jest to, co tygryski i dzieci
lubią najbardziej. Jak zapchają brzuchy to nie będzie na mnie burczeć (za
bardzo) „Szefowa Menażerii”.
Przewidywanie było słuszne. Od „strzała” dostajemy żarcie a tuż po nas
ustawia się kolejka tych, co zjechali po nas. Frytki są gorące, więc zabieram
niedojedzony prowiant i idziemy zająć dogodne siedzenia w wagonie, wszak pora
powrotu jest coraz bliżej. Reszta podróżnych zajmuje miejsca, za oknem kręci
się jeszcze pusty już wyciąg i gwiżdże nasz parowóz.
Ruszamy. Na razie mamy z górki.
Szumią hamulce, do wagonu przez okna wdziera się dym a ja rozkładam na
tacce nogę z kury. Z grilla. Pociąg ruszył – trzeba jeść! Staram się w ten
sposób dopasować do standardów retro. Kiedy z nogi pozostały ogryzione kości
nastał czas na wyglądanie przez okno i spacery po wagonie. Teraz do wyglądania
było już nas trzech. Chłopcy zdążyli docenić uroki takiej jazdy z „łebem na
zewnętrzu” więc okno nie było już całkiem dla mnie. Potem należało zobaczyć
pracę buforów i połączenia między wagonami. W takim retro – składzie to proste
i całkiem przyjemne. Na takim wyglądaniu i spacerkach po wagonie podróż
powrotna minęła, jakby tu rzec: nie wiem kiedy.
Wśród gwizdów parowozu zadzwoniła Dorotka. W tym upale
pognała do lasu szukać tego, czego nie było (grzybków, znaczy). No to nie
musieliśmy się śpieszyć. Pozostał czas na zwiedzanie skansenu, obowiązkowe odwiedziny
w każdej lokomotywie i lody.
Powolne lizanie pozwoliło na odwleczenie wsiadania do Doblowoza,
otwarcie wszystkich drzwi i schłodzenie wnętrza.
Wizja czekającego na nas, na podwórku basenu i możliwość ochłody była
nader przyjemna. Po powrocie i pomidorowej zupce, wizja stała się
rzeczywistością.
Pluski, chlapy, pływanie strzałką, nurkowanie: „popatrz mamo!” i
nastał wieczór. Gdy się nieco ściemniło, wystrzeliłem w niebo kolekcję
sztucznych ogni, która pozostała od Sylwestra. Było fajnie a dzieci poszły do
łóżek „sterowane autopilotem”. Teraz słychać ciche pochrapywanie. I znów
jesteśmy z Dorotką tylko we dwoje…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz