Po doświadczeniach z kilku ostatnich dni, nie nastawialiśmy się ani na sukces, ani na porażkę w poszukiwaniu grzybów. Lasy są bowiem ostatnimi czasy zupełnie nieprzewidywalne - tam, gdzie teoretycznie powinno coś więcej rosnąć, nie ma nic, a w zupełnie niespodziewanych miejscach trafiają się nad wyraz dobre zbiory.
Wybór padł na las "zabacówkowy". zwany też Lasem Pod Małpą, bo jednego z jego krańców pilnuje gigantyczny goryl - maskotka, zawieszony na drzewie. Spacer grzybowy miał być połączony oczywiście z wizytą w bacówce, gdzie kilka dni wcześniej Michaś z Krzychem uczestniczyli w produkcji oscypków.
Ale wracajmy do grzybów. Do lasu zabraliśmy jeszcze jednego młodego adepta sztuki grzybiarskiej (Michałkowego równolatka), który wyposażony w lupę biegał po chaszczach tak, że nawet Krzychu nadążyć za nim nie mógł. W stan szalonej radości wprawiał go każdy znaleziony grzybek.
A znajdował głównie spalone słońcem gołąbki oliwkowe, które całymi koloniami rozsiadły się w ściółce leśnej. Michaś i Krzychu, z minami doświadczonych ekspertów wyjaśniali koledze, że tych grzybków nie będziemy pakować do koszyka, bo są stare, wysuszone, robaczywe i niezbyt smaczne.
Do koszyka może nie, ale do zdjęć nadawały się jak najbardziej - oświetlone promieniami jaskrawego słońca, rzucały się w oczy i przed obiektyw. Teraz awansowały do miana dokumentu opisującego tegoroczną orawską suszę.
Nie tylko gołąbkom udało się wyrosnąć - było też całkiem sporo borowików ceglastoporych. Niektóre z nich osiągnęły całkiem spore rozmiary, a posturą przywoływały w pamięci obrazy grzybków znalezionych w czasach, kiedy nie było tak sucho.
Tym razem najwięcej grzybków udało się znaleźć Michałkowi. Krzychu był zbyt zajęty wyprzedzaniem kolegi w biegu między drzewami, że kolejne pozyskowe borowiki umykały mu sprzed oczu, a te (o dwóch wiem), które umknąć nie zdołały, zginęły marnie śmiercią tragiczną pod butami niedościgłego biegacza. No cóż... Czasem tak bywa, że nawet mistrz nad mistrze przez własną chytrość zostaje pokonany.
Michałek oglądał swoje znaleziska przez lupę wypożyczoną od towarzyszącego nam kolegi. Sprawdzał dogłębnie czy jego grzybków nie zasiedliły jakieś leśne stwory, co mogłoby zdyskwalifikować pozyskowe sukcesy.
Tymczasem słońce skryło się za chmurami, a z daleka zaczęły dochodzić ciche pomruki burzy, na Orawie burką zwanej. W pewnym momencie niewiele już było między drzewami widać i Pawełek zapakował chłopców do Doblowoza i pojechali do bacówki. Ja zrobiłam sobie natomiast tradycyjny w tym miejscu spacerek i do bacówkowej przystani powędrowałam na piechotę. Na ostatnim odcinku towarzyszyły mi pierwsze, pojedyncze krople deszczu.
Kiedy tak samotnie przemierzałam las, ze zdumieniem stwierdziłam, że na jednej ze znanych mi miejscówek, mimo przerażającej suszy, wyrósł marniutki owocnik siedzunia jodłowego - rzadkiego, chronionego grzybka. Był mizerny i podsuszony; niewiele życia w nim już zostało. Ale był i na karcie pamięci uwieczniony został.
Na bacówce nie siedzieliśmy zbyt długo, bo deszcz stawał się coraz gęstszy, a gliniasta droga robiła się coraz mniej przyjazna dla naszego nie do końca terenowego pojazdu. Wracaliśmy w strugach ulewnego deszczu, ale po kilku kilometrach wjechaliśmy na suchą zupełnie drogę.
Poniżej prezentujemy cały nasz niedzielny urobek:
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz