Nie miałam za bardo koncepcji, do którego uderzyć lasu, aby znaleźć cokolwiek przypominającego grzyba. Ostatnie dwa, prawie bezgrzybowe, dni sprawiły, że straciłam wiarę w istnienie takiego miejsca na Orawie, w którym czekają na mnie te na jednej nodze i z kapelutkiem na głowie.
Zapytałam chłopaków,gdzie chcą iść. Krzychu zdecydowanie postawił na Babią, stwierdzając, że tam na pewno grzybki będą. Ostatnio, kiedy tam byliśmy, zbiór był bardzo zadowalający. Pomyślałam sobie, że może Krzyś ma rację, ale sama w to za bardzo nie wierzyłam. Ruszyliśmy zatem do ataku na babiogórski las.
Tuż po przekroczeniu linii drzew, Krzychu rzucił się pędem w kierunku rachitycznego świerczka, spod którego wyłuskał rodzinkę borowików ceglastoporych. Z lisim uśmieszkiem na paździapie stwierdził: "A widzisz, mówiłem, że tu będą." No, mówił, mówił... A teraz pokazał. Znalezisko syna pobudziło mnie do działania i od razu mi się wzrok wyostrzył.
Po paru krokach i ja znalazłam swoje poćki - też całą rodzinkę. Na niewielkim kawałku lasu znaleźliśmy tyle grzybków, że dno koszyka skryło się pod ich kapeluszami. Nawet Michaś, który testował koncepcję poruszania się na czterech nogach - w rękach miał dwa, równej długości patyki, wypatrzył grzybki, które najwyraźniej były przeznaczone dla niego.
Niedaleko od kilku rodzinek borowików ceglastoporych usadowił się w wysuszonej ściółce piękny okaz borowika górskiego. Co dziwne, nie było na nim widać śladów powszechnej suszy - był dorodny, jędrny i nienaruszony przez ślimaki i inne leśne stwory. W dalszej części lasu znaleźliśmy jeszcze jednego przedstawiciela tego gatunku - był równie piękny jak jego poprzednik.
Po opuszczeniu grzybodajnego terenu na początku lasu, szliśmy sobie spory kawałek i pod względem grzybowym zapanowała standardowa sytuacja - znaczy się grzyba nijakiego nie było.
Dopiero po przebyciu kilometra z hakiem trafiliśmy na kolejne owocniki. Tym razem były to borowiki szlachetne, o wyglądzie przerażającym. Wszystkie były popękane i rozwarstwione od gorąca. Mimo niezbyt fotogenicznego wyglądu, wewnątrz były całkiem zdrowe i zasiedliły kolejne miejsca w koszyku.
Idąc dalej trafiliśmy na jeszcze dwie miejscówki borowików ceglastoporych, które z utęsknieniem czekały na swoich znalazców. Michałek, w dalszym ciągu udający cwałującego między drzewami konia, dzięki swoim przednim, wykonanym z patyków nogom, odkrył całą gromadkę niemałych owocników, ukrytych głęboko pod warstwą nagrzanego igliwia. Zapełniliśmy grzybami ponad pół koszyka! W najśmielszych myślach nie sadziłam, że dokonamy takiej sztuki.:)
Wracając już w kierunku samochodu, z niedowierzaniem podeszliśmy do żółtych plamek pod przydrożnymi modrzewiami. I cóż się okazało? W charakterystycznym dla siebie środowisku wyrosły zdesperowane maślaki żółte - całe pięć sztuk. Grzybki te uwielbiają wilgoć, więc ich pojawienie się w czasie największych upałów było dla mnie lekkim szokiem.
Pomyślałam, że skoro wyskoczyły maślaki, to warto byłoby sprawdzić jeszcze stanowisko bardzo rzadkiego, chronionego grzybka - płomykowca galaretowatego. Nadłożyliśmy kawałek drogi, żeby dotrzeć do jego miejscówki i po szczegółowym przeszukaniu całej skarpy, odkryliśmy jeden malutki, wysuszony egzemplarz. Nie dało się go nawet oczyścić do zdjęcia z wyschniętych trawek, bo zachodziła obawa, że ulegnie destrukcji pod jakimkolwiek, minimalnym nawet działaniem sił zewnętrznych.
Obłowienie bardziej niż zwykle, a właściwie najbardziej od początku wakacji, wróciliśmy do domku, a wszyscy podwórkowicze podziwiali nasze trofea, a jeszcze bardziej nasze samozaparcie w ich poszukiwaniu.:)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz