Po bezchmurnej nocy nastał mroźny poranek, który przymrozkiem posrebrzył trawniki. Jeszcze przed wschodem słońca przystąpiłam do realizacji dzisiejszego planu - najprawdopodobniej ostatniej jesiennej wyprawy na Orawę. Wymarzyły mi się koźlarzowe stada, które zamierzałam pozyskać na moich ulubionych terenach i szczegółowo opracowałam trasę poszukiwań.
Kiedy prowiant na drogę znalazł się w jednym z koszyków, menażeria zaczęła się budzić, a wraz z nią wstawało słoneczko. Niestety, Michałek i Krzyś powstawali na lewe nogi i do pierwszego starcia doszło już w łazience podczas porannej toalety. Rozdzieliłam wojowniczo nastawionych chłopców i po krótkim kazaniu wyszliśmy z domu.
Po drodze zatrzymaliśmy się, aby oddać głosy w wyborach (Pawełek chciał to zrobić w drodze powrotnej, ale uświadomiłam mu, że wtedy będzie się z nas sypać ściółka leśna, a z butów poodpadają kawałki błota, a ja na pewno wtedy nie pójdę). W drodze chłopcy w drugim rzędzie rozrabiali jak pijane zające - albo zaśmiewali się do rozpuku, albo się kłócili. Wizja grzybobrania z tak nastawionymi dzieciakami stawała się coraz bardziej ponura.
Dojechaliśmy. Zapowiedziałam towarzystwu, że za jedną chociażby kłótnię spotka ich dotkliwa kara - brak bajki. Wiedziałam, że wezmą to sobie do serc swoich, bo wiedzą, że w takich przypadkach matka nie żartuje i kar nie odwołuje. Zostawiliśmy Doblowoza na podwórku naszych gospodarzy lipnickich i ruszyliśmy w stronę granicy. Babia wyglądała pięknie w promieniach słońca - na jej szczycie błyszczał bielutki śnieg.
Do pierwszego kozakowego punktu chłopcy gnali biegiem, bo każdy z nich chciał znaleźć pierwszego grzybka. W małej olszynce okazało się, że jesteśmy spóźnieni tak na bidę ze dwa tygodnie - koźlarze były, ale w stanie rozkładu. To jedno z moich tajnych miejsc, w którym nikt nigdy nie podebrał mi grzybków. Tym razem też nikt na nie nie trafił - umarły śmiercią naturalną.
Skapciałe kozaki nie nastawiły mnie zbyt optymistycznie, ale oświadczyłam mojej menażerii, że dalej na pewno coś będzie. Pawełek oczywiście natychmiastowo wyraził swoją negatywną opinię w tym temacie, ale poszliśmy dalej w stronę granicy.
Na rozległej łące wypatrywałam grzybków, które tam już kilkakrotnie spotkałam. I nie zawiodłam się - w trawie rosły gromadki kopułków śnieżnych, które w nowym nazewnictwie zostały przechrzczone na wilgotnice śnieżne. Atlasy podają, że gatunek ten występuje dość często, ale na moich terenach grzybobraniowych należy raczej do rzadkich gatunków.
Kopułek śnieżny jest grzybem jadalnym, ale jego owocniki są drobniutkie i pozyskanie ilości użytkowej kulinarnie jest dość pracochłonne. Smaku jakiegoś szczególnie wyjątkowego też nie posiada, więc nie zbieraliśmy tych grzybków, tylko szliśmy dalej.
I wreszcie jest!!! Pierwsza babeczka upolowana oczywiście przez Krzysia, który jest bezkonkurencyjny. Jego bieg w kierunku dostrzeżonego grzyba był tak szybki, że nie zdążyłam uruchomić kamery. Zaczęliśmy koszenie.
Weszliśmy do lasu, gdzie w łapki Michałka wpadł dorodny borowik. Znaleziony przypadkiem, stał się jednym z cenniejszych trofeów dzisiejszego grzybobrania. Okazał się samotnikiem i mimo zorganizowanej akcji poszukiwawczej, nie odkryliśmy towarzystwa dla niego.
Wyszliśmy z powrotem na łąki, bo uparłam się, że będziemy realizować plan i szukać moich wyśnionych kozaczków. Z granicznej wysokości rozciągał się przecudnie kolorowy widok na słowackie Rabczyce.
A na szczycie wzniesienia dopadłam moje pierwsze dzisiejsze mleczaje jodłowe, zwane popularnie rydzami. Bły trzy sztuki, ale miejsce, w którym wyrosły, absolutnie rydzowe nie było. Wędrowaliśmy dalej, zgodnie z planem.
I na kolejnych miejscówkach pojawiły się koźlarze w stanie nieco lepszym niż te z pierwszego punktu. Wszystkie były w mniejszym lub większym stopniu przemrożone. Znaleźliśmy koźlarze w kilku gatunkach - babki, czerwone, pomarańczowożółte i świerkowe. Myślałam nawet o zrobieniu zdjęć poglądowych, porównujących te gatunki, ale barwy przymarzniętych grzybków były tak zmienione w stosunku do atlasowych oryginałów, że nie miałoby to większego sensu.
Najładniejsze kozaczki znalazł nasz menażeryjny malkontent - Pawełek. I pokazywał je dopiero wtedy, kiedy zapakował je do koszyka, więc nie miałam możliwości zrobienia uroczych zdjęć najpiękniejszych dzisiejszych grzybków.
Na tym etapie spacerku Michałkowi i Krzysiowi znudziło się wypatrywanie ukrytych owocników i niemal całkowicie oddali się zabawie w myśliwce latające po obrzeżach lasu. Z wysokości schodzili jednak chwilami lotem koszącym, aby coś pozyskać. Przekonałam się, że Krzychu widzi grzyby nawet w najszybszym swoim biegu.:)
W koźlarzowych zagajnikach wyrosły też miejscami stadka gąsówek fioletowawych, które moje myśliwce zwoziły do magazynu spod pobliskich drzew, a ja musiałam "tylko" je oczyścić i umieścić w koszyku.
Zakończyliśmy szperanie po koźlarzowych zagajnikach i poszliśmy w kierunku granicznego lasu. Efekt dotychczasowego grzybobrania nie był może powalający, ale byliśmy z niego zadowoleni.
Już na wejściu Krzychu nakosił podgrzybków złotawych, ciesząc się, że odkrył swoje nowe grzybowe miejsce. Znosił mi garściami swoje zdobycze, a ja je segregowałam tłumacząc się z każdego wyrzuconego grzybka. Nie przepadam za tym gatunkiem i zbieram go tylko wtedy, kiedy nie ma nic innego do umieszczenia w koszyku. Ale przecież Krzychowi nie mogłam odmówić zabrania jego pozysku. Jako ciekawostkę mogę podać zwyczajową nazwę tego gatunku, używaną na Orawie. Po grzybobraniu zostaliśmy ugoszczeni przez gospodarzy naszych i oczywiście tematem przewodnim rozmowy były grzyby. Mówi mi zatem Janusz, że krakus, co to był z nim na Grapie, zbierał gąski. no to pytam grzecznie jak te gąski wyglądały (bo ja widziałam tylko mydlane i rózgowate). I okazało się, że gąski to właśnie podgrzybki złotawe. Tak to się człowiek całe życie szkoli.:)
Dalej Pawełek wysznupił całkiem młodziutkiego borowiczka, a wszyscy trafialiśmy co chwilę na grupki mleczajów jodłowych (rydzów),
Rosły też pojedyncze borowiki ceglastopore (poćki), podgrzybki brunatne i jeszcze parę stad podgrzybków złotawych, których starałam się nie zauważać.
Z niejadalnych grzybków można byłoby spreparować cały album, ale niezmiennie, najbardziej fotogeniczne są muchomory czerwone.
Prawie na zakończenie - jeden z bardzo czasochłonnych w pozysku gatunków - pieprznik trąbkowy. W takim stadium rozwoju były jego owocniki zazwyczaj pod koniec sierpnia. Teraz są na koniec października. Czy zdołają dorosnąć i zasiedlić lasy? Wszystko zależy od aury, która może sprzyjać lub nie... Te grzybki niezmiennie polecam - mają wybitny smak i aromat. Warto poświęcić im więcej czasu, żeby później móc się rozkoszować ich walorami smakowo-zapachowymi.
I wracamy już do Lipnicy (tak Michaś i Krzychu nazywają dom naszych gospodarzy). Słońce skryło się za chmurami, a Babia za mgłą. Kolory jesieni nieco wyblakły. Moje myśliwce, nastawione już na zabawę z Asią, chcą gnać jak najszybciej. I gnają az do pierwszych różanych krzewów, na których...
....rośnie paliwo do myśliwców. Pozyskują dopóki Krzyś nie zostaje boleśnie zaatakowany przez kolczaste krzewy. Lądujemy na podwórku lipnickim. Michaś i Krzyś stwierdzają, że spacer był cudowny i wspaniały. Bawili się doskonale i nic, ale to nic nie marudzili. Po ciężkim poranku było to bardzo miłym zaskoczeniem.
Teraz już dzieciarnia uśpiona, grzybki obrobione, a ja piszę i odpoczywam po trudach dzisiejszego grzybobrania, które chyba ostatnim będzie na Orawie tej jesieni.
Słoneczko się skryło za chmurami i Babia się schowała. Wracaliśmy z lasu pod chmurzastym niebem zsyłającym na ziemię lekkie mgiełki.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz