Odwiozłam dzieciarnię do szkoły i zerówki, a sama przebiłam się przez spowity gęstą mgłą Kraków, aby zająć się czworonożną menażerią, która od soboty miała dni wolne od pracy. Kiedy dotarłam na miejsce, powitał mnie widok z powyższej fotki - cała okolica zasłonięta była mgłą, a pojedyncze promienie słońca, którym udało się przebić przez chmury, padły dokładnie na dwa złociste drzewa rosnące na szczycie padoku.
Ledwie zdążyłam zrobić zdjęcie, a już promyki zginęły i widok stał się zdecydowanie mniej świetlisty. Weszłam do stajni w towarzystwie trzech kotów, które nie odstępowały mnie od momentu, kiedy zaparkowałam samochód. Konie jadły swoje końskie śniadanie i rozlegał się miły dla ucha szelest gryzionego sianka. Latona, kiedy mnie tylko zobaczyła, porzuciła jedzenie i stanęła gotowa do wyjścia - przez dwa dni nie oglądała świata poza stajnią i padokiem, więc jej się spieszyło...
A tu jeszcze trzeba było koty nakarmić, przywitać się z resztą kopytniaków i dopiero zająć czyszczeniem Tonci pokrytej szczelnie błotnistą panierką. Cóż zrobić... Konie potrafią do perfekcji wykorzystać to, co daje im jesienna aura i uszczęśliwiają się każdego dnia.
Mam już taką wprawę w oskrobywaniu koni, że idzie mi to całkiem szybko, więc Latona tylko nieznacznie się zniecierpliwiła oczekiwaniem na siodłanie i wyjście na spacer. Ruszyłyśmy ścieżką nad padokami w stronę lasu. Znad pól podnosiły się strzępki mgły wędrujące raz wyżej, raz niżej, żyjące jakby własnym życiem. Słońce skryło się zupełnie i zaczęły mi marznąć łapki. Co rusz z wysokich traw wylatywały rozwrzeszczane bażanty, pyskując na nas niemiłosiernie, że zakłócamy im spokój. Trafiły się też sarenki, za którymi Latona bardzo, bardzo chciała pognać, ale nasza trasa wiodła w innym kierunku.
Mgła, zamiast znikać, zrobiła się gęstsza i kiedy dojeżdżałyśmy do Bosutowskiego lasu, o słońcu mogłam sobie tylko pomarzyć. Rosnące na skraju robinie akacjowe pospuszczały smętnie listki zwarzone przymrozkami i niemal całkowicie zasłoniły ścieżkę. Weszłyśmy między wysokie drzewa.
Gliniaste podłoże, przykryte złotymi, mokrymi listkami, było dość śliskie, więc w lesie poszaleć się nie dało. Spacerkiem przemierzałyśmy znajome ścieżki, rozglądając się dookoła. Słychać było cichy szelest liści, które nieustannie pokonywały drogę z góry na dół, delikatnie poddając się prawom grawitacji i tworząc coraz grubszą warstwę ściółki.
Z tęsknotą spoglądałam na wysokie korony drzew wypatrując słońca na niebie - ręce mi już całkiem nieźle zgrabiały i przydałoby się jakieś podgrzewanie. Doczekałam się - kiedy przemierzałyśmy górną część lasu, zrobio się promiennie i zdecydowanie cieplej.
Ostatni brzozowy zagajniczek, przez jaki przechodziłyśmy, był już cały opromieniony słonecznym blaskiem. Spacerek po lesie był cudny, ale nie pozwolił Latonie zaspokoić naturalnej potrzeby ruchu - oglądała się na mnie wyczekująco, nie wiedząc czy już mamy wracać, czy może jednak pójdziemy pobiegać. Ona doskonale zna okolicę i wie, gdzie może dać upust nadmiarowi energii. Przystałam na jej niemą prośbę i pozwoliłam wybrać kierunek. Zgodnie z moimi przewidywaniami, ruszyła w stronę naddłubniańskich łąk.
Wzniesienie zarośnięte wysokimi trawami i głogiem pokonywałyśmy już w pełnym słońcu. Dobrze, że chadzają tamtędy sarenki, bo dzięki temu przynajmniej miejscami sa przedeptane ścieżynki, z których gościnnie można skorzystać.
Dojeżdżamy do łąk, a tam już z daleka widać ciężki sprzęt budowlany, głośno warczący silnikami. Na środku naszej polnej drogi stała straszliwa kopara, rycząca niczym smok i wykopująca głęboką dziurę. Nie spodobał nam się ten widok, oj nie... Latona dopiero po chwili przyjęła do wiadomości moje tłumaczenie, że nawet najstraszliwsze koparki nie pożerają koni i podjęła desperacką decyzję o przejściu obok tego potwornego urządzenia. Co ciekawe - na drogach takie maszyny, samochody, traktory nie są dla niej straszne, ale TU... Na naszej drodze??? Ufff... udało się! Koń przeżył bliskie spotkanie z potworem i był gotów do dalszego działania.
A mnie się smutno zrobiło - wiele już z moich terenów podkrakowskich zniknęło pod warstwą betonu, domów, dróg... A teraz najwyraźniej znikną kolejne.
Ale nic to! Chwilo trwaj wiecznie - gonimy wiatr po zielonych przestrzeniach łąk i jest nam dobrze, bardzo dobrze - Latona wreszcie może zrealizować swój plan spacerowy i kiedy tylko dostaje pozwolenie, rusza jak strzała, składając nawet uszy, żeby zmniejszyć opór.:)
Wracamy inną drogą. Nie mam już najmniejszej ochoty patrzeć jak bezlitosna kopara rozrywa murawę i robi wykop tam, gdzie nie powinno go być. Pola już w przeważającej większości zaorane; po rozległych ścierniskach pozostało już tylko wspomnienie. Widok urozmaicają poletka kapusty, porów i suchej już zupełnie kukurydzy. Polna droga doprowadziła nas do końskiego domku.
Latonę puściłam wolno, aby mogła założyć nową błotną maseczkę i zagnałam do roboty Żółtego, który ostatnio też ma nadmiar sił i bryka jak szalony, kiedy tylko nie ma nic smakowitego w zasięgu paszczy swojej bezdennej. Cieszy mnie praca z tym kucorem, bo widzę efekty - na lonży chodzi już świetnie i bezbłędnie reaguje na polecenia. Coraz rzadziej muszę używać wspomagającego bata.
Biedny Żółty zarósł na zimę jak mamut i aż się nieco spocił w tym futrze. A po ciężkiej pracy oddał się swemu ukochanemu zajęciu. Nie wiem co on zrobi w zimie, kiedy trawa zniknie pod śniegiem.
Poszłam się jeszcze pożegnać z Latoną, której chciałam zrobić fotkę dokumentującą jej umiejętności w tarzaniu. Nie udało się, bo wpakowała paszczę w obiektyw i wyszły tylko takie oto karykaturki.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz