W pierwszym dniu majówkowego smardzowania, które zaczęło się jeszcze w kwietniu, do południa zdążyliśmy wszyscy razem przeszukać kilka znanych miejscówek i zapełnić dwa małe koszyczki, nawiedzić bacówke, zaopatrzyć się w świeżutkie serki i opić żętycą.
Mało mi było chodzenia, więc po szybkim rozpakowaniu i nakarmieniu moich trzech głodomorów (w górach apetyt dopisuje zdecydowanie bardziej niż w mieście), pognałam na poszukiwania nowych miejscówek. Reszta ekipy okupowała w tym czasie podwórko.
Obecny rok jest doskonały do poszukiwań nowych miejscówek, bo dzięki odpowiednim warunkom atmosferycznym, smardze rosną wyjątkowo obficie i dzięki temu po przejrzeniu charakterystycznych miejsc, łatwo odkryć nowe lokalizacje.
Pognałam zatem pod górę, ku granicy, a później w dół, do Rabczyc, a właściwie otaczających je lasków z licznymi ciekami wodnymi. Zaczęłam poszukiwania.
Pogoda, wbrew wcześniejszym prognozom, była cudna i nawet musiałam jeden polar z siebie zdjąć, bo było mi zdecydowanie za ciepło. Kiedy tak się rozbierałam, cały czas powolutku idąc, pomyślałam sobie, że tutaj, przy tej ścieżce, to powinny te smardze rosnąć rządkiem, a ja powinnam je zbierać.
Nie skończyłam jeszcze tej myśli, kiedy zobaczyłam pierwszego, drugiego, trzeciego... Z jedną ręką w rękawie, który zamierzałam zdjąć z siebie, rzuciłam się do focenia i witania z nowym smardzowym miejscem.
Później były kolejne miejscówki i następne smardze. niestety, wiele z nich przemarzło podczas nocnych przymrozków i część z nich nadawała się już tylko do zdjęcia, nie do pozysku.
Nieco wyżej leży jeszcze sporo śniegu. Miejscówki smardzowe czekają na cieplejsze dni, ale w jednym miejscu, gdzie śnieg dopiero co stopniał, znalazłam urocze gniazdko maluszków.
Trafiały się też piestrzenice kasztanowate - na poniższym zdjęciu widać jak odmienne mogą mieć ubarwienie - od miodowego, do ciemnobrązowego.
Znalazłam też poletko lepiężników wśród których nie było co prawda smardzów, ale za to wyrosło sporo maczużników. Chyba po raz pierwszy udało mi się trafić na miejsce, gdzie w niewielkiej odległości rosło ponad dwadzieścia owocników tego malutkiego grzybka.
Wszystkim moim poczynaniom przyglądała się Babia ubrana w śnieżną czapeczkę. Na tle błękitu prezentowała się wyjątkowo monumentalnie.
Wracałam do granicy wzdłuż smardzonośnego strumienia. Kiedy dotarłam na podwórko lipnickie, pierwsze wieczorne cienie zaczynały czynić mrok. Grill czekał rozpalony, chłopcy stęsknieni, a mnie czekała jeszcze obróbka pozyskanych dóbr. Po wysuszeniu okazalo sie, ze zapełniliśmy smardzami z pierwszego dnia cały czterolitrowy słój! Tak zaczęło się rewelacyjne smardzowanie 2016! Tylko na relacje z kolejnych poczynań czasu brakuje.:)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz