To był już ostatni przedwakacyjny wyjazd pod Babią. Tradycyjne już, poranne budzenie w niedzielę, skutkowało Pawełkowym marudzeniem, ale dość szybko udało się wszystko opanować i wyruszyć w drogę planowo, o szóstej. Tym razem transportowaliśmy do Lipnicy paszę dla koników, więc tuż po przyjeździe na miejsce trzeba było szybko rozładować przywiezione dobra, a następnie rozstawić ogrodzenie padoków, co było utrudnione wyrośniętą do wysokości piersi trawą. Ponieważ las wzywał, uwijaliśmy się z tym najszybciej jak się dało i po trzech godzinach, o 10.30 prace gospodarcze na naszej wakacyjnej gazdówce zostały zakończone.
Grzało niemiłosiernie i było parno. Tym razem postanowiliśmy się rozdzielić i w jednym czasie spenetrować dwa różne miejsca - Pawełek z Michałkiem i Krzysiem pojechali w okolice bacówki (mieli przy okazji zrobić serkowe zakupy), gdzie było mniej chodzenia, a prawdopodobieństwo nachapania się spore. Ja natomiast wydarłam przez nieskoszone łąki do mojego ulubionego lasu na granicy.
Przedzierałam się przez wysokie trawy tak szybko, jak to było możliwe. Nawet nie zrobiłam sobie zdjęcia Babiej na tle błękitu, bo tak mi się do lasu spieszyło. Odetchnęłam dopiero w cieniu pierwszych drzew, otarłam pot z oczu i przystąpiłam do poszukiwań.
Na samym początku las uraczył mnie czterogrzybową rodzinką borowików ceglastoporych, wyrośniętych już, ale jeszcze jędrnych i zdrowych. Ten pierwszy sukces uświadomił mi, że nie wzięłam sobie zapasowej "anużki" na wypadek, gdyby mój koszyk okazał się za mały na te wszystkie wspaniałości, które miały czekać dalej.
Ale po tych pierwszych grzybkach przez dłuższą chwilę nie mogłam znaleźć nic, nawet niejadalniaka żadnego nie wypatrzyłam. Dopiero kiedy doszłam do miejsc, gdzie sypnęło grzybem, zaczęło się koszenie. Poćce były znacznie dojrzalsze niż tydzień wcześniej i zdecydowanie częściej trafiały się owocniki zasiedlone przez robale. Sporo całkiem przyzwoicie wyglądających owocników zostawało od razu w lesie.
Takie młodzieniaszki trafiały się niezmiernie rzadko. Widać, że ten czerwcowy rzut borowików ceglastoporych już się kończy. Na kolejny masowy pojaw trzeba będzie poczekać ze dwa - trzy tygodnie. Jeżeli oczywiście wilgotność będzie odpowiednia.
Ten egzemplarz z poniższego zdjęcia był największy;ważył przynajmniej z kilo. Włożyłam go do koszyka, ale zajął tyle miejsca, że po chwili okazało się, że nie mam już gdzie wkładać mniejszych grzybków. Wyjęłam zatem giganciaka i zostawiłam go pod drzewkiem z zamiarem zabrania w drodze powrotnej do ręki.
Najwięcej jednak było grzybków nie nadających się do zabrania - wyrośniętych, starych, spleśniałych. Tydzień wcześniej nie zdążyłam już tego lasu obskoczyć i tyle dobra się zmarnowało...
Niektóre, całkiem jeszcze młodo wyglądające owocniki, były już zaatakowane przez grzyby pleśniowe. Takich grzybów nie zbieram, bo mimo iż tylko kawałeczek grzyba jest "zepsuty", procesy pleśniowo - gnilne są obecne w całym owocniku. Wielu grzybiarzy po prostu odkrawa taki rozkładający się kawałek, ale je wolę zostawić taki egzemplarz w naturze.
Kiedy tak sobie kosiłam ceglasie, znad gór zaczęły nadciągać coraz ciemniejsze chmury. Po takiej duchocie, jaka wisiała w powietrzu od rana, burza nie byłaby niczym dziwnych. Chodziłam zatem dalej po lesie nasłuchując, czy nie słychać pomrukiwań burzowych. Na Orawie taka burza potrafi się pojawić niemal znikąd w ciągu kilkunastu minut. A w drodze powrotnej miałam do przebycia otwartą przestrzeń łąk...
Las nie tylko ceglastopore oferował. Wciąż rośnie dużo muchomorów mglejarek.
Pojawiły się też w większej ilości muchomorki czerwieniejące. Ponieważ wszystkie napotkane były młodziutkie, jest szansa, ze będzie ich więcej, kiedy skończą się ceglasie. Na razie wszystkie znalezione miały lokatorów, wiec pozostały w lesie. W ubiegłym roku nie było ich prawie wcale, więc mam nadzieję, że w tym sypnie nimi porządnie. Mam sporo "zamówień" od smakoszy marynowanych muchomorów.
Znalazłam też pierwsza tegoroczną kureczkę.
I podobnego do niej na pierwszy rzut oka kolczaka rudawego, który pod kapeluszem ma kolce, a nie listewki jak kurka.
Pierwszy raz w tym roku widziałam również maślaczki pieprzowe. Kiedy jest ich więcej, można je wysuszyć, sproszkować i dodawać do potraw zamiast pieprzu.
Masowo wyrosły borowiki żółtopore (dawniej grubotrzonowe). Kiedy robiłam im zdjęcia, zaczęło padać - spokojny, drobny deszcz, bez burzy i gwałtownej ulewy.
Na tym owocniku borowika żółtoporego widać jak grzyb potrafi się "zabliźnić" w miejscach działalności ślimaka - wygryzione miejsca zarastają czasem taką samą tkanką, jaka buduje wierzch kapelusza.
Lało coraz mocniej. Pełny koszyk poprzykrywałam liśćmi łopianu, żeby suche grzybki nie namokły (trudniej je wtedy czyścić). Stwierdziłam, że nie będę już wyłazić z powrotem pod górkę, żeby zabrać wielkiego poćca, którego tam zostawiłam i ruszyłam w kierunku wyjścia. I tam właśnie czekał na mnie pożegnalny prezent od lasu - pierwszy tegoroczny szlachetniak, błyszczący od padającego deszczu. W pełni usatysfakcjonowana zbiorami ruszyłam przez łąki w kierunku lipnickiego podwórka.
Teraz już się nie spieszyłam - grzyby wyzbierane, ja i tak już przemoczona do cna - mogłam spokojnie uwiecznić szare, pełne deszczu chmury wiszące nad Orawą.
Cały pozysk obfociłam na balkonie. Chłopcy już na mnie czekali. Nie przyłożyli się specjalnie do zbierania i mieli znacznie mniej niż ja. Za to pozyskali pyszne oscypki.
Zanim pojechaliśmy do Krakowa, jeszcze dwukrotnie przeszedł deszcz, po którym wychodziło słońce - wymarzona pogoda dla grzybiarzy.:)
:)
OdpowiedzUsuńI oby tak było przez kolejne miesiące.:)
OdpowiedzUsuńmam ochotę na muchomorki
OdpowiedzUsuńkoszyk inpppppppppppppponujący gratuluje
OdpowiedzUsuńoby się udało
OdpowiedzUsuńRośnie ich coraz więcej.:) Będę je marynować, to na pewno coś Ci się dostanie.:)
OdpowiedzUsuń