Po tygodniu od zlokalizowania pierwszych malutkich lejkowców pojechaliśmy do lasu, w którym są ich stanowiska. Do wyjścia najszybciej gotowy był Krzyś, bo to jego ulubiony las - tak jakoś się zdarza, ze właśnie tam za każdym razem udaje mu się napełnić koszyczek, więc zawsze się cieszy, kiedy mamy jechać w to miejsce i pogania resztę rodziny, żeby zdążyć przed innymi grzybiarzami.
Jeszcze zanim wyszliśmy, Krzychu zaczął sie przekomarzać z tatą, kto z nich znajdzie więcej grzybów. W efekcie konieczne okazało się zapakowanie do bagażnika aż sześciu koszyków, żeby Krzyś był spokojny, że wszystkie znaleziska będą miały właściwe dla siebie miejsce.
Dotarliśmy do lasu, po którym buszowało już paru innych grzybiarzy nawołujących się głośno. Krzychowi skoczyła adrenalina, ruszył w las nie czekając aż pozbieram koszyki i pozamykam samochód...
Grzybów nie było zbyt dużo i tym razem zdecydowanie sprawdziłyby się te mniejsze koszyki. Jeszcze po drodze wyhaczyliśmy kilka koźlarzy czerwonych i pomarańczowożółtych, ale większość z nich była wypełniona robaczkami. Później trafiały się pojedynczo rosnące borowiki szlachetne i ceglastopore oraz podgrzybki brunatne - robaczywe niemal w 100%.
Bardzo ucieszyło mnie pojawienie się pierwszych tegorocznych pieprzników ametystowych - dotychczas sprawdzałam regularnie ich miejscówki, ale efekty były zerowe. Teraz wyrosły pojedyncze sztuki. Liczę na to, że za nimi sypną sie kolejne, rosnące w gromadkach, tak jak lubię najbardziej.:)
Krzyś był nieco zawiedziony mała ilością grzybków w "jego" lesie. Bardziej zawiedziony był Pawełek, który przemierzył utarty grzybowy szlak w tempie ekspresowym i gotów był do odjazdu. A ja przecież miałam do pozbierania lejkowce! To po nie tu przyjechałam i jakoś specjalnie nie przejęłam się skromnymi zbiorami innych gatunków.
A lejkowce pięknie podrosły przez ten tydzień i osiągnęły rozmiary konsumpcyjne. Pojawiło się również mnóstwo nowych maluchów. Zrobiłam kilka fotek i rozpoczęłam pozysk. Zajęło to sporo czasu, bo grzybki rosną na małej przestrzeni dość gęsto, wiec trzeba uważać, żeby nie wykonać na nich wyroku miażdżenia gumowcami.
Poza tym wybierałam tylko największe owocniki, zostawiając resztę do podrośnięcia. Tutaj nikt nie zbiera tych grzybów, więc mogą bezpiecznie czekać na moją kolejną wizytę. Jedynym zagrożeniem jest dla nich grzybiarz, który je podepcze szukając gatunków szlachetnych.
Dużymi lejkowcami napełniłam niemal cały mały koszyczek - wyszło z nich półtora litra suszu. Nie jest to ilość gigantyczna, ale jak na pierwszy zbiór z dwóch miejscówek, w zupełności zadowalająca.
Michałek i Krzyś, pod wodzą znudzonego Pawełka, pojechali na popas do bacówki, a ja, mając przed oczami wyobraźni mojej chrupiący kotlecik kaniowy w złocistej panierce (marzy mi się od dłuższego czasu), poszłam do bacówki piechotą, aby sprawdzić czy mi kanie na granicy nie wyrosły. Grzało solidnie, a ja wśród wysokich traw wypatrywałam kaniowych parasoli. Z każdym krokiem moja nadzieja na wymarzone danie padała. Nie znalazłam ani jednej, najmniejszej nawet kani.:(
Kiedy zlana potem dotarłam do bacówki, chłopcy kończyli jedzenie oscypków i popijanie żętycy. Krzyś zajrzał do mojego koszyka i zawiedzionym głosem stwierdził: "O, nie masz żadnej "hani"... No trudno, może następnym razem wyrosną.
Michałek dopieścił jeszcze bacówkowego Reksia i pojechaliśmy do domku, aby zająć się obróbką naszego mizernego tym razem pozysku.
Mizerny pozysk???? Hahahahaha :)
OdpowiedzUsuńBywało ostatnio zdecydowanie lepiej...
Usuń