Ania z Robercikiem Kopercikiem (zwani dalej Kopercikami - tę nazwę własną utworzyli Michaś z Krzychem) mieli dojechać w piątek wieczorem, z namiotem, bo gospodarze nie mieli wolnego pokoju. Ich dojazd przeciągał się w czasie - Pawełek przygotował wyżerkę na grillu, chłopcy co chwilę pytali: "I gdzie te Koperciki???" Kiedy zrobiło się ciemno, Pawełek stwierdził: "Nie przyjadą! Oszukali mnie i nie przyjadą!"
Sama też już zaczęłam wątpić w przyjazd naszych końsko - grzybowych przyjaciół. Udało się w końcu, mimo trudności z zasięgiem, skontaktować i nieco naszych gości pokierować. Stanęliśmy z Krzychem przy drodze i kiedy ukazały się na zakręcie światła wolno jadącego samochodu, wiedzieliśmy, że Koperciki trafiły do naszej lipnickiej miejscówki.
Rozkładanie namiotu w ciemnościach rozproszonych jedynie latarką, pompowanie materacy w wydaniu przysypiających Michałka i Krzysia (obaj twierdzili, że są w pełni sił) zostało zakończone po godzinie 23. Szybko położyłam chłopaków do łóżek i zasiedliśmy przy grillu, aby ustalić plan działania na czekające nas dwa dni.
Sobota powitała nas deszczem, mgłą, zerową widocznością i niezbyt wysoką temperaturą (szczególnie w porównaniu z piątkowym upałem). Wprost wymarzone warunki do pokazania gościom uroków Orawy...
Ale każda pogoda jest co najmniej dobra, a plan jest planem, więc wyruszyliśmy po śniadaniu na podziwianie deszczowej Orawy i zasłoniętych mgłą widoków. Dobrze pamiętam, gdzie co jest, więc opowiadałam Robertowi, co powinien widzieć, kiedy spojrzy w tę czy tamtą stronę.
Podczas gdy ja z Robertem wędrowaliśmy konno do bacówki, nasiąkając przy okazji drobną mżawką spadającą nieustannie z nieba, Reszta ekipy pojechała w to samo miejsce samochodem, zbierając po drodze grzyby.
Po krótkim popasie w bacówce, Ania zajęła miejsce na koniu i pomaszerowałyśmy przez ociekające wodą lasy i łąki w kierunku domu; chłopcy wracali samochodem. Przez chwilę deszcz ustał i nawet wydawało się, że robi się pogodniej. Było to jednak mylne wrażenie, bo ledwie zdążyłyśmy rozsiodłać konie, kiedy z nieba spadła ściana deszczu. Miałyśmy sporo szczęścia, że wróciłyśmy kilka minut przed tą zlewą.
Pozostała część soboty upłynęła na rozmowach i wspólnym biesiadowaniu.
Niedzielna pogoda nas rozpieściła - słoneczko bez upału, mokry i pachnący las... Tylko grzybki nie zdążyły narosnąć po sobotnim deszczu. Niemniej nikt nie narzekał, a koszyki i wiaderko Ani udało się zapełnić podczas kilkugodzinnego spaceru.
Michałek korzystał z towarzystwa cioci i nie opuszczał jej na krok. Dzięki temu razem znaleźli najpiękniejszy okaz naszego grzybobrania.
Później zawiodłam całe towarzystwo na moją plantację lejkowcową i zatrudniłam Anię i Pawełka do pomocy w pozyskiwaniu tych pysznych grzybków. Robert zrezygnował z dalszego łazikowania i oddalił się, aby pilnować samochodów.:) Lejkowcami udało się zapełnić dwa małe koszyczki! To całkiem przyzwoity zbiór. Poza tym Ania poznała nowy dla siebie gatunek w naturze - na pewno zostanie zapamiętany.:)
Koszyki zapełnione, znudzony Kopercik, pora wracać. Ruszyliśmy w kierunku leśnego parkingu.
Powrót nie odbył się bez przygód - Krzychowi wielkie błoto wessało kaloszka i nie chciało oddać. Musiałam skakać przez krzaki i rów na rozpaczliwe: "Mamo! Ratunku!" Udało mi się ocalić zarówno Krzysia jak i jego podstawowe wakacyjne obuwie.
Na samym końcu szlaku trafił mi się jeszcze uroczy grzybek - miseczka. Został w lesie, aby krasnoludki miały się z czego napoić.;)
Ania z szerokim uśmiechem prezentowała swój pozysk, a Robert kpił z jej i mojej radości wywołanej udanym grzybobraniem. Trzeba było wracać do domu, zjeść obiad i pożegnać gości. Weekend zleciał błyskawicznie. To były dwa wspaniałe dni. Dziękujemy za odwiedziny i przemiłe towarzystwo!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz