Z koszykiem pełnym boczniaków i Krzysiem zadającym z dużą częstotliwością pytanie:"Kiedy WRESZCIE dojdziemy do tego kopca???" zmierzaliśmy do punktu kulminacyjnego naszej wycieczki.
Pamiętam, kiedy mniej więcej rok temu zmierzaliśmy do kopca tą samą drogą, dla Michałka i Krzysia liczyło się tylko i wyłącznie to, żeby na kopiec wejść, obejrzeć widoki i zejść. Teraz było zupełnie inaczej - wypytywali kto to jest ten Piłsudski, po co mu kopiec, dlaczego ludzie mu ten kopiec zbudowali i czy jest zakopany pod kopcem. Oczywiście wcześniej padło pytanie czy już umarł; dla dzieciaków stwierdzenie, że żył przed wojną nie jest równoznaczne z tym, że już musiał zejść z tego świata. Obydwoje z Pawełkiem odpowiadaliśmy na dziesiątki pytań. Część z tych odpowiedzi na pewno pozostanie w małych główkach.
Tak rozmawiając o Piłsudskim dotarliśmy do podnóży kopca. Zanim Michaś zdążył odczytać z dżipsa wysokość, na jakiej się znaleźliśmy, Krzyś odbył wartę honorową ze statywem na ramieniu.
Później ruszyliśmy ku górze. Z każdym okrążeniem wiatr hulał coraz potężniej i konieczne okazało się założenie kapturów.
Na górze piździło jak to na górze... Ale dzięki mocnym powiewom znad Krakowa zniknął częściowo smog. Mimo lekkiego zamglenia, widoki na cztery strony świata były rozległe.
Oglądając zdjęcia zrobione z wysokości doceniłam moc zoomu w Pawełkowym aparacie. Poniższe zdjęcie jest moje.
A to już widoki z Pawełkowego sprzętu. Dla pocieszenia zaraz sobie powiedziałam, że ja mam za to zdecydowanie lepsze makro, a to do focenia grzybów jest przydatniejsze o zooma.
Chłopcy nastawili się na oglądanie startów i lądowań samolotów na lotnisku w Balicach, ale tym razem nie mieli szczęścia - do lotu podrywał się tylko jeden samolot; żaden nie lądował. Ostatnio z tego miejsca mieliśmy okazję obserwować znacznie większy ruch na lotnisku.
Jak już samolot wystartował, Krzyś spojrzał pod nogi i na szczycie kopca zlokalizował dżdżownicę. Była nieco uszkodzona przez wcześniejszych zdobywców kopca, więc się Krzyś nad nią okrutnie rozczulił.
Trzeba było ratować ranne zwierzątko i tłumaczyć, że dżdżownica z takimi urazami ma spore szanse na przeżycie, jeżeli znajdzie się w miejscu, gdzie będzie mogła schować się w ziemi. Wybraliśmy odpowiednie miejsce i ocaliliśmy pierścienicę przed pewną zagładą.
Zrobiło nam się zimno. Ruszyliśmy z Krzysiem na dół, a Michaś z Pawełkiem zostali jeszcze na górze, żeby odczytać dżipsowy zapis wysokości i zaznaczyć punkt szczytowy. Później nas gonili.
Zanim Michałek z tatą znaleźli się na dole, Krzychu zdążył pożreć kilka ciasteczek, dzięki którym odzyskał siły i chęć do dalszych spacerowych szaleństw.
Kiedy już wszyscy znaleźliśmy się na dole, Michaś obliczył, że Kopiec Piłsudskiego ma 34 metry wysokości. Po takim wysiłku umysłowym obydwaj oddali się zabawie na pochyłym drzewie.
Obok nich kowalik wykazywał aktywność pokarmową przeszukując zakamarki kory.
Kawałek dalej Krzyś dokonał naprawy kamiennego słupka - ze szczytu kopca wypatrzył przewrócony "przez chuligana" słupek i już wtedy w jego główce powstał plan naprawczy. Kiedy znaleźliśmy się we właściwym miejscu, Krzyś, wysilając się okrutnie, podniósł ciężki słupek, ustawił go we właściwym punkcie i zasiadł "na odpoczynek".
Niedaleko od tego miejsca chłopcy znaleźli resztkę śniegu. Niewiele brakowało, a pobiliby się o tą brudną kupkę zeszłotygodniowego, kiedyś białego, puchu. Po przepychankach doszli do porozumienia i wspólnymi siłami roznieśli śnieg na butach. Dzieci są niesamowite - takie nic, a radochy po pachy.:)
Zanim asfaltową alejką wróciliśmy do samochodu, Michał z Krzychem zdążyli się jeszcze raz pokłócić. Tym razem o pniaczek. Wypatrzył go Krzychu i zażyczył sobie sfotografowania siebie na tymże pniaku i zatytułowania zdjęcia "Krzyś - zdobywca pieńka".
Uczyniłam zadość życzeniu Krzysia, ale wtedy Michałek mu pozazdrościł. Krzyś zdobywca nie chciał niestety opuścić swej zdobyczy, żeby udostępnić ją bratu, który też chciał zdjęcie w tym miejscu. A na zdjęciu chciał byc SAM, a nie z Krzychem.
Krzyś ma mój nieustępliwy charakter, więc nawet, kiedy go przekonałam do zejścia z pieńka, zrobił wszystko, żeby Michaś nie miał "zdobywczej" fotki.
Na szczęście takie spory między moimi chłopakami pojawiają się i znikają równie gwałtownie. Po minucie ganiali się po alejce i śmiali na całe paszcze.
Taki mały suplement z odległości 600km od Dorotki:
OdpowiedzUsuń1. Pozostawszy na kopcu Marszałka Piłsudskiego nie tylko odczytywaliśmy dane z "dżipsa" ale również zdołaliśmy zaobserwować jeszcze dwa starty samolotów. Schodząc z wysokości naliczyliśmy tych startów (wnioskując z ryku silników) jeszcze ze cztery. Rację ma Dorotka w temacie, że lądowań za "naszego pobytu" nie było.
2. Odpoczynek na "pochyłym drzewie". Ten konar ja nazwałem "trąbą słonia". Tak mi się skojarzyło to drzewo zanim chłopcy je obsiedli (tą trąbę znaczy)- wtedy była lepiej widoczna.
Paweł zwany Pawełkiem