W ramach dalszych przygotowań do wakacji pod Babią, zwolniłam chłopaków z przedostatniego dnia w szkole i zaraz z rana wydarliśmy w kierunku Orawy. Podstawowym punktem planu, który stał się motorem napędowym do zaplanowania i realizacji tego przedwakacyjnego wyjazdu, było rozstawienie padoków dla koni. Jeżeli nie zrobię tego wcześniej niż przywiozę konie, to biedaki muszą czekać te parę godzin na wyjście na wybieg, co po opuszczeniu samochodu jest nad wyraz trudne, kiedy poza zasięgiem pyska zieleni się soczyste jedzonko. Chciałam też oczywiście wpaść na rekonesans do lasu, żeby sprawdzić jakie grzybki pokonały suszę.:)
Michaś i Krzyś mieli mi pomagać w rozkładaniu ogrodzenia padoków - plastikowe słupki nie są ciężkie i noszenie ich nie przekracza możliwości moich dzieci. Chłopcy rozpoczęli pomaganie bardzo ochoczo, ale zapał, jak szybko się pojawił, tak szybko znikł. Poza tym chłopcy zdecydowanie woleli igraszki w wysokiej trawie niż "nudne" poddawanie słupków.
Zrobiło się upalnie. Czułam, że zaczynam się rozpływać, a Krzyś i Michaś też wyraźnie odczuwali rosnącą temperaturę. Na pytanie Krzysia, czy mogą WRESZCIE zakończyć pomaganie, poburczałam trochę i powiedziałam chłopakom, żeby zjedli drugie śniadanie w cieniu i pobawili się na podwórku. Ich pomoc i tak była znikoma, a na łące prażyło okrutnie, najlżejszy powiew nie dawał ochłody.
Chłopcy spokojnie bawili się na podwórku, a ja kontynuowałam rozpoczętą pracę. Po ponad trzech godzinach spędzonych na patelni wybiegi końskie były gotowe, a ja ugotowana. Przed pójściem do lasu musiałam chwilę odsapnąć.
Siedząc w cieniu i nawadniając się mineralną, stwierdziłam, że przy rozkładaniu ogrodzenia połamałam moje pazury, które hodowałam na zakończenie roku szkolnego. No i cały misterny plan... wiadomo co. ;)
Chłopcy za długo mi odpoczywać nie pozwolili, bo przecież miał być spacer, grzyby, poziomki i lody po drodze. Te lody były najmocniejszą motywacją; sama miałam na nie wielką ochotę. Docelowym lasem była Grapa - góra za lipnickim podwórkiem. Poszliśmy jednak okrężną drogą, żeby "zaliczyć" lody i rozpocząć poszukiwania od drugiej strony. Poszliśmy najpierw asfaltową drogą - przypomniałam chłopakom zasady chodzenia po wiejskiej drodze, gdzie nie ma chodników. Od poprzednich wakacji trochę im się zapomniało, a niestety po Lipnicy niektórzy kierowcy jeżdżą bardzo szybko, a nie brakuje też takich, którzy samochodami podjeżdżają do sklepu na piwo, a później po tym piwie wracają...
Lody topiły się w okamgnieniu, więc zjedliśmy je bardzo szybko i teraz już wędrowaliśmy sobie polną drogą do lasu.
Było bardzo sucho. Przydrożna mięta zwiędła i smętnie spuściła listki w dół. Pierwszym przedstawicielem grzybowego świata, wypatrzonym przez Krzysia, był czerwony śluzowiec, który zdążył już zupełnie wyschnąć tracąc charakterystyczną dla siebie konsystencję. Z braku innych obiektów do zawieszenia oka, uwieczniłam tego suchotnika.
Później długo, długo nie było nic opróc dyskusji na temat wakacyjnych zabaw i pięknych widoków.
Straciłam już prawie nadzieję na znalezienie jakiegokolwiek grzybka nadającego się do koszyka, kiedy na mojej drodze stanął śliczny borowiczek ceglastopory. Wzbudziłam się na nowo, ale ten był jedynym, jaki na nas czekał.
Wkroczyliśmy na teren występowania kurek. Krzychu wytrzepał buty, w których zgromadził pół lasu i zaczęliśmy wypatrywać małych żółtych łebków.
Kureczki były w ilościach znacznych, ale maleńkie i już nieco podsuszone. Jedyną nadzieją dla nich jest deszcz (dzisiaj ma padać cały dzień z przerwami, więc jest dla nich szansa).
Zebraliśmy garstkę najdorodniejszych. Reszta została w lesie; może dorosną za parę dni.
Nie chciało nam się wracać do Krakowa, ale nie było wyjścia - chłopcy muszą odebrać świadectwa, a ja spakować konie. Zanim udało mi się zagonić Michałka i Krzysia do samochodu, musieli jeszcze pobiegać, pograć w ping-ponga, w badmintona i w gry planszowe oraz pomoczyć nogi w rzece. Wyjechaliśmy więc w stronę domu później niż było planowane. Jechało się wyjątkowo sprawnie aż do momentu, kiedy dotarliśmy do miejsca zakopianki zablokowanej przez wypadek. Sznur samochodów, nie widać co się dzieje - stoimy kwadrans, pół godziny... Silnik wyłączony, okna otwarte, nie mamy już wody do picia. Kierowcy i pasażerowie z innych aut niecierpliwią się tak samo jak my i spacerują po poboczu. W końcu droga została odblokowana i pojechaliśmy. Dotarliśmy do domu na porę kąpieli i spania. Chłopcy byli tak zmordowani, że nawet nie mieli siły zjeść kolacji - ot, przedsmak pracowitych i męczących wakacji.;)
Musi porządnie popadać bo inaczej przyroda się nie obudzi,sucho wszędzie,na polach i ogrodach słabo rośnie.To będzie ciężki rok dla plonów. łąki są nadal cudowne,koniki będą miały używanie
OdpowiedzUsuńTrawa sobie jeszcze radzi i rośnie. Dzisiaj pada i przechodzą burze; mam nadzieję, że nie tylko w Krakowie, ale i na Orawie. Jutro rano jedziemy.
Usuń