Piątek - zakończenie roku szkolnego, odbiór świadectw, wpisy do Złotej Księgi... Byłoby radośnie, bo okazuje się, że Michaś i Krzyś, nie dość, że są jednymi z najgrzeczniejszych w szkole, to jeszcze powygrywali sporo konkursów. Niestety, zaraz po tych miłych wieściach spadła, jak grom z jasnego nieba, informacja, że pani ucząca klasę Michałka, nie będzie pracowała od września (a jest wspaniałym nauczycielem i człowiekiem i jest czego żałować). Ze szkoły zniknie też pani od angielskiego, również doskonały nauczyciel, uwielbiany przez dzieci. Te złe wieści tak mnie poruszyły, że świadectwa chłopaków poczytałam dopiero wieczorem. Ale cóż... Życie toczy się dalej.
Po zakończeniu szkoły mieliśmy w Krakowie nawałnicę, która nieco opóźniła ostatnie zakupy przed wyjazdem i pakowanie tego wszystkiego, co jeszcze trzeba było zabrać (głównie resztę zabawek).
Sobota - zostawiam chłopaków z kartką zapisaną, co mają jeszcze dorzucić do bagażu i jadę o świcie do koni - na siódmą muszą być gotowe do transportu. Spieszę się - ostatnia partia siana na wakacje czeka wywleczona przed stodołę, siodła i cały koński majdan upchnięty w moim samochodzie, konie czekają w gotowości. Nie zdążyłam nawet na chwilę usiąść, przed stajnię kiedy zajechał samochód z przyczepą. Szybko wrzuciliśmy najpierw siano, a później koniska, które wyjątkowo sprawnie wsiadły do samochodu. Nie zawsze im to tak dobrze wychodzi; zwłaszcza Latonę trzeba czasem dość długo przekonywać, żeby się załadowała. Mieliśmy już ruszać, kiedy Pawełek przysłał wiadomość, że właśnie wyjeżdżają z dzieciakami.
Jechało się sprawnie dopóki nie zalogowaliśmy się na końcu koreczka w Naprawie. Zadzwonił Pawełek - on już był po drugiej stronie kolejki, a nas z końmi czekało półgodzinne podjeżdżanie. Dojechaliśmy jednak szczęśliwie, konie poszły skubać lipnicką trawę, a ja wzięłam się za ostateczne uruchamianie wiejskiego gospodarstwa domowego.
Po południu, w ramach inauguracji orawskiego koniowania, poszalałyśmy z Latoną po rozległych łąkach. Nie omijałyśmy też lasów, bo przecież trzeba się było porozglądać za grzybkami. Tych jednak prawie nie było widać. Wypatrzyłam raptem cztery poćki, mocno już nadgryzione zębem czasu i zębami leśnych stworów oraz drobnicę kurkową w jednym miejscu.
Michaś, Krzyś i dwóch kolegów, którzy dojechali na wakacje wcześniej niż my, opanowali podwórko i szaleństwom nie było końca. Szczególnym powodzeniem cieszył się nowy nabytek - hamak, spełniający doskonale rolę statku miotanego sztormem.
Grzybowa inauguracja wakacji została przesunięta na niedzielę. Z trudem zwlokłam chłopaków z łóżek, bo sobotnie szaleństwo i impreza przy grillu zupełnie ich zwaliły z nóg. Jakoś się jednak pozbierali i Krzyś zaczął wakacyjne koszenie. Za wiele tego nie było, bo znaleźliśmy zaledwie kilka borowików ceglastoporych nadających się do koszyka.
Coś się jednak w lesie dzieje, bo udało się wytropić pierwszego w tym roku borowika żółtoporego.
Pojawiły się też pierwsze muchomory czerwieniejące, który z trudem można było zrobić zdjęcie, bo uciekały sprzed obiektywu.
Obrodziły za to poziomeczki - pachnące i słodkie. Musiałam się zadowolić samym zapachem, bo chętnych do zjadania owocków było sporo.
Krzyś, jak zwykle, jadł całym sobą. Najbardziej mu smakowały te poziomi, które nazbierałam do pudełeczka.;)
Życzę udanych wakacji,obfitych zbiorów i zazdrość mnie zżera że tak blisko macie do lasu,na łąki i że fruwasz z Latoną.Pozdrawiam i czuję zapach poziomek mniam
OdpowiedzUsuńNa razie o obfitych zbiorach można zapomnieć - strasznie sucho i duża konkurencja robaczkowa pracuje. Ale poziomek jest pod dostatkiem.:)
UsuńSuper artykuł. Pozdrawiam serdecznie.
OdpowiedzUsuńPozdrawiam! Już po kolejnych wakacjach.:)
UsuńŚwietnie napisane. Pozdrawiam serdecznie.
OdpowiedzUsuń