Mobilizowaliście Pawełka do pisania drugiej części relacji z węgierskiej eskapady, to macie teraz za swoje - się postarał i napisał. Siadajcie więc wygodnie i czytajcie! :)
Rankiem, nawiązując do słów Dorotki ze „słowa wstępnego” przed pierwszą częścią opowieści, nie mogłem wstać „jako człowiek wolny”. Z uwagi na pełne obłożenie hotelu naszymi rodakami i niewielką jadalnię, śniadanie zaordynowano w dwóch turach. Poszliśmy z Pawłem na pierwszy ogień. Innymi słowy „korytko” podano nam o 6.30. Miało to również dobre strony, bo z pełnym brzuszkiem można było się jeszcze wyciągnąć w łóżeczku. Ponaciągałem wszystkie kości i po spakowaniu bagaży zdaliśmy pokój.
Rankiem, nawiązując do słów Dorotki ze „słowa wstępnego” przed pierwszą częścią opowieści, nie mogłem wstać „jako człowiek wolny”. Z uwagi na pełne obłożenie hotelu naszymi rodakami i niewielką jadalnię, śniadanie zaordynowano w dwóch turach. Poszliśmy z Pawłem na pierwszy ogień. Innymi słowy „korytko” podano nam o 6.30. Miało to również dobre strony, bo z pełnym brzuszkiem można było się jeszcze wyciągnąć w łóżeczku. Ponaciągałem wszystkie kości i po spakowaniu bagaży zdaliśmy pokój.
Autobusy już czekały na nas przed hotelem. Miały one podwójną rolę: dowieźć nas na miejsce uroczystości i stanowić przechowalnię bagażu. Przecież głupio by wyglądało gdybyśmy na Marszu Pokoju ganiali z walizkami. Wyobraźcie sobie tylko: takie walizki na kółeczkach i „PUK PUK PUK” na płytkach chodnikowych.
Kilkanaście minut jazdy i można było wysiadać na „Josef Bem
ter” (Placu Józefa Bema).
Na razie królowały polskie flagi. Te węgierskie też były
głównie w rękach Polaków. Luźna, przyjazna atmosfera wesołego lecz podniosłego święta.
Aby było raźniej trzymaliśmy się naszej sześcioosobowej grupy. Porozmawialiśmy
z nieznajomymi, całkiem po polsku – stąd sądzę, że to byli „nasi”. Udzieliliśmy
wywiadów – odnalazłem się nawet już na YOU TUBE. Z czasem czerwień i biel
sztandarów zaczęła się zielenić. Przybywały kolejne grupy Węgrów i zaczęły się
uroczystości.
Centralne miejsce – pomnik naszego Rodaka. Daleko od
Ojczyzny a czułem się jak w domu. Paweł macha flagami, robię mu sesję i nagle
wychodzi mi na strzał ona – Pani Redaktor z dworca Keleti. Zdecydowanym ruchem
przełączam aparat na „ogień ciągły” i wywalam w nią długą serię. Ładny uśmiech
i zniknęła mi w tłumie…. Szkoda.
Rozlegają się dźwięki węgierskiego hymnu. Milkną rozmowy,
stajemy na baczność aby w skupieniu wysłuchać melodii. Zaczyna się Mazurek
Dąbrowskiego. Dalej postawa zasadnicza, ale tym razem już śpiewamy. Jakby słowa
są bardziej zrozumiałe.
Uroczystości są oficjalnie rozpoczęte. Słuchamy przemówienia
Pana Tomasza Sakiewicza i innych mówców. Zajęcie ma Pani Tłumacz. Nie opisuję
treści – wszystko jest już na You Tube – bardziej chcę oddać Wam atmosferę
święta niż szczegółowy jego przebieg.
Chwilami kropi deszczyk. Jest zdecydowanie zimniej niż
wczoraj. Ceremonia pod pomnikiem Bema dobiega końca. Teraz zauważam, że jest
nas całkiem spory tłum. Zaraz zacznie się Marsz Pokoju. Wolno, bardzo wolno
opuszczamy plac i ruszamy w kierunku mostu Małgorzaty.
Nie da się ukryć, że teraz króluje już czerwień, biel i
zieleń. Polacy są w mniejszości. Nie czuję się jednak gorszy od Madziarów czy
wyalienowany. Machają do nas rękami, uśmiechają się. Nie mogę napisać inaczej:
po prostu Bracia Węgrzy! Wchodzimy na most. Teraz tłum jest już „niezmierzony”.
Celem marszu jest plac przed parlamentem. Tam będą centralne uroczystości.
Za mostem tłum się rozdziela. Większość idzie prosto (na
około)a mniejsza stróżka demonstrantów skręca w lewo – prosto pod parlament.
Skręcamy i, wybaczcie dygresję: obserwuję bardzo ciekawy układ torowy
tramwajów. Końcówka, kozioł oporowy i z jednego toru wjazd na most. Teraz już
wiem dlaczego „willamos ket” czyli tramwaj dwójka ma wagony dwukierunkowe – nie
ma pętli. Tą „dwójkę” to sobie oczywiście zaobserwowałem wczoraj bo teraz nie
jeździ – tłumy!
Idąc na skróty zaoszczędziliśmy trochę czasu. Jest okazja na
„integrację”. Stajemy sobie przed „ichną” karetką.
Panie ustawiają się w kolejce do toalet, a my obserwujemy z
uśmiechem mijanych węgierskich demonstrantów. „Cikujemy Polacy”, „Lengyel koszonom” – no normalnie łapy bolą od
ściskania, machania, pozdrawiania i obściskiwania. Czy ja jestem za granicą?
Chyba nie, bo jako mieszkaniec Galicji, to wszyscy jesteśmy poddanymi tego
samego „cysorza”.
Przed Parlamentem Paweł znowu zarządził sesję zdjęciową.
Machał flagą węgierską i polską, a w tle była bryła rządowego budynku. Troszkę
wyglądał jak gościu, który na Rynku Krakowskim, przy pomocy dwóch kijów i
sznurka puszcza takie ogromne bańki mydlane.
Teraz, chcąc zilustrować jego wyczyny, mam zagadkę, którą
fotę dać. Tą na której biel i czerwień góruje nad kopułą Parlamentu czy tą, na
której jednak jesteśmy troszkę niżej niż flaga przyjaciół? Jednak jesteśmy na
ziemi węgierskiej i nie możemy urazić braci…
Na ogromnej scenie pod Parlamentem rozpoczęły się występy.
Staliśmy z boku i nic nie było widać. Muza za to „szła” doskonale. Nagłośnienie
było perfekcyjne. Żadnego pogłosu lub skrzeczenia jak, nie przymierzając, na
jakimś dworcu kolejowym.
Koniec grania. Przez głośniki usłyszałem węgierską mowę.
Mówił chyba aktor, bo dykcja, intonacja, tembr głosu, zawieszenie w pół zdania,
wskazywały na fachowca. Nie wiem o czym mówił, ale duch bojowy wskoczył mi na
poziom „pokaż mi wroga a go rozgniotę gołymi rękami”. Ktoś z naszej szóstki poddał
propozycję abyśmy przebili się na wprost sceny.
„Bocsanat”,
„bocsanat”, „bocsanat”, przepraszam i przepraszam i utknęliśmy w gęstym tłumie.
Łukasz i ja zostaliśmy, a pozostała czwórka „pomknęła w siną dal”.
Na niewidoczną dla nas scenę wszedł Premier Viktor Orban. W
kilku pierwszych słowach usłyszałem „Lengyel”. Też przyjemnie mówił.
Uśmiechałem się, ale klaskać jest trudno jak w obu rękach ma się flagi. (Nie
wspominałem, ale na Placu Józefa Bema kupiłem sobie węgierską – polską miałem
od organizatorów) Teraz już wiem o czym Premier mówił, czytałem tłumaczenie. Na
początku wystąpienia pozdrowił Polaków przybyłych do Budapesztu. Bardzo, bardzo
miłe. „Polska i Węgry są jak dwa tysiącletnie dęby, mają dwa pnie, ale splątane
korzenie. Silna polska pomoże Węgrom, silne Węgry pomogą Polsce.”
W treści mowy
Pan Orban zahaczył również o temat swojego rodaka – „Bogatego Grześka”. Oj,
bardzo go nasi bratankowie nie lubią!
„Na mieście”
widziałem dużo bilbordów z jego podobizną. Wszak ósmego kwietnia na Węgrzech są
wybory. Uśmiechnięty „Bogaty Grześ”, spekulant giełdowy, miał na plakatach po dwóch pomocników z obu
stron. Każdy z nich trzymał w rękach duże nożyce do cięcia drutu. Chyba z
Castoramy z promocji, bo widoczne w tle ogrodzenie nie zostało nimi rozcięte tylko
wymazane w jakimś „Fotoszopie”. Pod nimi, w czerwonym prostokącie, hasełko „egyutt
bontanak le a hatarzarat”. To znaczy mniej więcej, że razem przełamią impas,
albo jakoś tak. Automatyczny tłumacz nie jest doskonały...
Dla mnie osobiście brakowało nad tym wszystkim gołębicy,
bijącej od niej łuny światła oraz ze dwóch aniołów z trąbami - a zagrzewający do boju lub do przecinania
drutów napis nie powinien być w prostokącie tylko na pięknej szarfie. I byłby
to piękny plakat o jakich wielu opowiadał Jarosław Hasek w „Przygodach
Dzielnego Wojaka Szwejka”.
Odszedłem od tematu… Dlaczego sądzę, że Grześka nie lubią? Jak
wspomniałem wcześniej, wiele plakatów z nim widziałem, ale tylko jeden cały. On wisiał
tak na wysokości drugiego piętra – i to za płotem. Na wszystkich wiszących
niżej, Węgrzy wyładowali swoją złość. Chyba pamiętają „gości” sprzed dwóch lat.
Gadu – gadu, a tymczasem wiec się skończył. Trzeba dotrzeć do
naszej „przechowalni bagażu”. Dzięki
mapce od organizatorów wiemy gdzie stoi. No to „drzemy” pod most
Małgorzaty. „Drzemy”, to trochę na wyrost powiedziane. Co chwilę obściskujemy
się z jakimiś wąsatymi Węgrami no i oczywiście z Węgierkami, co jest o wiele
przyjemniejsze.
Nagle drogę zastępuje nam Pani z naszą flagą i plakietką
„organizator”. Informuje, że autobusy są „w drugą stronę”. Cóż, zmiany się
zdarzają, ale że ktoś nad tym zapanował i poinformował o tym, to już pełen
szacun! Dzięki tej Pani nie mieliśmy okazji usłyszeć cytatu z filmu „Miś”: „Nie
mamy pańskiego płaszcza i co pan nam zrobi?”
Kierunek marszu mamy teraz
słuszny, ale trzeba, wśród setek sztuk, znaleźć własny autobus. Łukasz pamiętał
numer rejestracyjny i jakoś się udało. Nasze wozidło stało na samym początku dłuuuugiego
sznura autobusów.
Zwaliliśmy się na siedzenia i czekamy na resztę pasażerów.
Po niedługim czasie są prawie wszyscy. Nasz opiekun –
węgierski wolontariusz – czyta listę obecności. Brakuje dwójki osób. Czekamy.
Po chwili są i wchodzą do autobusu. Wdrapują się z trudem po schodkach. Są „po
przejściach”. Pytamy co się stało. Opowiadają: „poszliśmy do pubu na siusiu.
Odezwaliśmy się przyjaźnie po polsku i zaraz otoczyli nas Węgrzy. Wysikać się
pozwolili ale wyjść już nie. Posadzili nas przy stole i ostro polewając
cementowali przyjaźń polsko – węgierską. Uciec się nie dało – Węgrów było
więcej”. Przygoda skończyła się szczęśliwie.
Mamy komplet na pokładzie i ruszamy na Keleti. Bagaże zabrane
z luków autobusu i idziemy na peron. Nasz „eszelon” już stoi.
Kurcze, znów musimy
przejść wzdłuż całego składu – teraz jesteśmy na jego początku a torby z
prezentami wrzynają się w ramiona. Gdy wysiadaliśmy wczoraj z wagonu,
powiedziano nam, że wracamy na te same łóżeczka i żeby dokładnie zapamiętać
gdzie one są bo pościeli nie zmienią. Wchodzę do przedziału i czuję się troszkę
jak Królewna Śnieżka w bajce o siedmiu krasnoludkach… Ktoś nam posprzątał, ktoś
ułożył gazety na półkach i ktoś ładnie pościelił mi łóżeczko. Znowu użyję
słowa: Szok! Duże podziękowania dla pracowników Warsu!
Okazuje się, że pociąg wyjedzie godzinę później niż w
planie. No bardzo fajnie! Jest dodatkowy czas na dworcowe zakupy. Koleżeństwo pognało
kupić jedzenie w KFC albo innym Mac Donaldzie, a ja sobie zostałem w przedziale.
Wywiesiłem za okno flagi węgierską i polską a sam zawisłem między nimi
kontemplując „Ten Boży Świat”. Na sąsiednim peronie stał inny pociąg gotowy do
drogi. Jakaś para czule się żegnała. I tak mi się skojarzyły te zwisające za
oknem flagi, ta para, ta przyjaźń polsko – węgierska i pomyślałem „Polska jest
kobietą”.
Z tego miłego zamyślenia wyrwał mnie wracający Paweł. „Byłeś
na początku peronu”? „Nie” – odpowiadam. „To idź tam zaraz bo Węgrzy rozstawili
stoisko i polewają. Palinkę albo wino – jak kto woli”.
Pognałem. Kierując się odgłosem bojowych (ale przyjaznych)
okrzyków naszych Rodaków trafiłem
bezbłędnie i ustawiłem się w kolejce. Już po chwili ciepełko rozlewało się po
wnętrznościach Pawełka. Wzniosłem kilka bojowych okrzyków typu: Rija! Rija!
Hungarija! i wróciłem do przedziału.
Czas nieubłaganie płynął i wyruszyliśmy w drogę powrotną.
Rano trzeba było iść „do roboty” i nie było taryfy ulgowej. Wychyliliśmy po
szybkim piwie w Warsie i lulu. Zapadłem w otchłań wieczności – można by napisać.
Tym razem zerwał mnie ze snu Paweł, tuż przed Krakowem. Nasi „współspacze” też
wstali. Miłe pożegnanie i chwila rozstania wybiła nieodwołalnie. Szczęśliwie
trafiła się „taryfa” i po kilkunastu minutach pukamy do domku. Paweł wsiadł do
auta i pognał do siebie, a ja jeszcze chwilę pogrzałem się we własnym łóżku.
Zrodziła się w mym mózgu myśl: „Skoro chcę (a właściwie
muszę) wrócić tam za rok, to dlaczego nie pojechać tam z Krzysiem?” On przecież
lubi takie narodowościowe klimaty, a poza tym niech się młody uczy jak wygląda
prawdziwa przyjaźń między narodami. Wywaliłem „kawę na ławę” Dorotce, a ona się
prawie już zgodziła. Przecież wyjazd jest całkowicie bezpieczny, a wrażeń jest
moc. Wszystko było dobrze do momentu, gdy Krzyś zapytał, czy on na Keleti będzie
się mógł napić palinki… Kurcze! Całą zgodę szlag trafił i przekonywać Dorotkę
muszę od początku. Na szczęście jest na to prawie cały rok.
Od piątkowego ranka jestem w Krakowie. Ciałem. Duch jeszcze
został na węgierskiej ziemi. Po prostu ładunek emocji, towarzyszącej wyjazdowi,
był zbyt duży, by uporać się z nim w kilka dni.
Troszkę dziwili się znajomi, że jadę z „Klubami Gazety
Polskiej”. Będą tam babcie z krzyżykami i kościelne śpiewy – mówili. Śpieszę
zdementować: w pociągu nie było obwoźnej kaplicy, nie chodził ksiądz i nie
namawiał do spowiedzi. Nie widziałem, aby ktoś ostentacyjnie się modlił. Nie
było świętych obrazków. Dużo było dyskusji o świecie i życiu. Nie było
nienawiści w oczach. Normalni ludzie pojechali do normalnych ludzi w normalnym
i przyjaznym kraju.
W jednym z internetowych portali pojawiła się sensacja! Pili
w pociągu! Na kadrach filmu z ukrytej kamery pojawiła się flaszka. Żenada. Ja
takich zdjęć i filmów mam wiele. I wcale nie z ukrytej kamery. Jechali ludzie
dorośli, to co, mleko mieli pić albo inny kumys i paciorki odmawiać?
Ważne jest to, że na
uroczystościach każdy trzymał fason i zachował klasę.
Liczę dni do kolejnego wyjazdu. Mam nadzieję, że Klubowicze
mnie wezmą jeszcze raz. Flagi są starannie spakowane i czekają na wyjazd! ELJEN!
Hello Pawełku, dotrzymałeś słowa i zdałeś relacje do końca. Nie zmieniam zdania,pióro masz dobre ale Dorotka jednak lepsze.Na zadnym zdjęciu nie uwieczniłeś siebie i niektórzy mogą nie uwierzyć ze tam byleś hii. Czy wyjazd w panem S był przypadkowy czy podzielasz jego poglądy? to dla mnie ważne pytanie bo bardzo Cie lubię i interesuje się polityka. Dziękuję za wizytę u braci i jak to było widzieć na żywo Orbana,serce ci waliło hii
OdpowiedzUsuńCześć Ewuniu!
OdpowiedzUsuńDzięki za słowa uznania. Jakkolwiek byś nie skomentowała to Dorotka i tak stwierdzi, że ona lepiej pisze. :)
Nie uwieczniłem siebie gdyż nie posiadam smartfona i nie robię sobie selfie. Jednocześnie nie chciałem prosić znajomych o zgody na publikacje ich zdjęć. Dość miałem swoich.
Chętnie podeślę Ci na priva fotki znajomych, te z moją mordą jak i linki do filmów na You Tube gdzie się znalazłem.
Paweł ma zajętą na filmy całą "ogromną" kartę pamięci lecz, jak dzisiaj mi powiedział, potrzebuje kilku dni na obróbkę. Linki podeślę.
Wyjazd z Panem Sakiewiczem był spontaniczny ale spodziewałem się jaką orientację polityczną będą prezentowali współjadący.
Na widok Pana Orbana nie waliło mi serce oraz nie drżały mi kolana. Mam swoje lata i za nikim o owczym pędzie już nie pójdę. Nie ukrywam jednak, że obu wymienionych Panów słuchałem (i czytałem tłumaczenie) z sympatią.
Jeżeli można to szczegółowe preferencje polityczne wyłuszczę Ci na maila. Nie jest to żadna tajemnica lecz nie chciałbym aby na tym "rodzinnym" blogu Dorotki poruszać w komentarzach tematy polityczne. Po prostu jest to jeden z powodów do kłótni i hejtu a on tu jest niepotrzebny.
Serdecznie Cię pozdrawiam!
Paweł zwany Pawełkiem
Dziękuję Pawełku za odpowiedz,masz racje w każdej sprawie
UsuńRelacja bardzo mi się podoba, zwłaszcza ten reportażowy ton Pana Pawełka. Momentami musiałam przerwać czytanie, żeby pozrywać boki ze śmiechu. A najlepsze to: "Uciec się nie dało – Węgrów było więcej". Podoba mi się też pomysł z zorganizowaniem takiego wyjazdu. No właśnie - normalni ludzie pojechali, to czemu nie mogą się napić razem. Najważniejsze, żeby nie stracić fasonu. Generalnie - rewelacja !!! Jestem bardzo wdzięczna Panu Pawełkowi, że napisał tą relację, bo bez niego nigdy bym się o tym nie dowiedziała. Köszönöm ! Inka
OdpowiedzUsuńWspaniała relacja! Z wielką przyjemnością chłonęłam każde słowo :) Szczerze zazdroszczę przygody. Ja, czytając, czułam ogromne wzruszenie, także mogę sobie tylko wyobrazić co czuliście tam Wy :) Pozdrawiam
OdpowiedzUsuńBardzo dziękuję za komentarze. Myślę, że atmosfera, która panowała na wyjeździe była dlatego tak wspaniała ponieważ nie był to "spęd przeciw czemuś czy komuś" tylko spotkanie ludzi podobnie myślących mających na celu pokazanie swojego przywiązania do wolności i tradycji.
OdpowiedzUsuńSerdecznie pozdrawiam Czytelników!
Paweł zwany Pawełkiem
No cóż... dziękuję, Inka
Usuń