Jedliśmy lipnicki obiad, a za oknem wylewały się na ziemię hektolitry wody. Obiadek szybko znalazł się w brzuszkach, a deszcz nie ustawał. Zaczęłam się mocno zastanawiać nad moim samotnym wyjściem do granicznego lasu - bardzo, bardzo chciałam iść, ale nie bardzo miałam ochotę na moknięcie... Pawełek zaczął mnie przekonywać, ze mamy już duży pozysk z Babiej i spokojnie moge sobie darować wyjście po kolejne grzyby. Ale to przecież nie tylko o grzyby chodzi w takim samotnym spacerze do dawno nie odwiedzanego lasu. Zaczęło się przejaśniać, a po chwili czarne chmury zniknęły. Szybciutko się zebrałam i ruszyłam w stronę lasu. Z podwórka widziałam, że łąka za rzeczką jest wykoszona, więc wydarłam na skróty. Nie pomyślałam, że zanim dojdę do wykoszonej trawy, będę zmuszona pokonać zarośla nad strumieniem. Zanim je przeszłam, byłam zupełnie mokra od dołu do pasa. Stwierdziłam, że szybko wyschnę, bo rozpogodziło się zupełnie i powiewał całkiem przyjemny wietrzyk.
Aby dotrzeć do lasu, trzeba przejść około pół kilometra przez łąki. Na moje szczęście, większość z nich został już wykoszona i mogłam spokojnie iść po niskiej trawie, nie moknąc bardziej. Niebo było błękitne i tylko Babia schowała się w czapie z białych chmur. Wydawało się, że mam szczęście do pogody i będzie już pięknie. Kiedy jednak dotarłam do lasu i stwierdziłam, że kurkowa miejscówka znajdująca się dokładnie w miejscu, w którym wkraczam do lasu, jest puściutka, zaczęło się robić ciemno. Po paru minutach nadeszła nowa ulewa. Co mnie miało spotkać, to mnie nie ominęło.:)
Lało jak z cebra, a ja łaziłam po moim ulubionym lipnickim lesie, który mnie prawie nigdy nie zawodzi. Tak było również tym razem - czekało na mnie sporo borowików ceglastoporych. Były doskonale wymyte.:)
Nie brakowało muchomorów czerwieniejących. Ze starszych, rozłożonych kapeluszy deszcz zmył nawet kropki. Zalał mi też obiektyw w aparacie i cała seria fotek z muchomorami rosnącymi w grupach wyszła rozmazana, bo nie zauważyłam, że kropelki wcisnęły się między aparat, a grzybki. Dobrze, że paczkę chusteczek wepchnęłam do wewnętrznej kieszeni, dzięki czemu nie zmokły zupełnie i mogłam nimi osuszyć obiektyw i zrobić kolejne fotki.
Dużo było również borowików górskich. Gdybym je wszystkie wpakowała do koszyka, szybko by się zapełnił. Niestety, robactwo uwielbia ten gatunek tak samo jak muchomory czerwieniejące i większość górskich została w lesie. Ja już nawet takich większych okazów nie wyrywam, tylko nadłamuję brzeg kapelusza. Zazwyczaj od razu widać, że grzybek jest nafaszerowany i mozna mu spokojnie pozwolić na dokonanie żywota w lesie.
Za to pieprzniki blade prawie nigdy nie padają łupem robali i wszystkie nadają się do wpakowania do koszyka.
Borowików szlachetnych było pięć. Wszystkie młodziutkie i świeże. Dopiero startują.
Boróweczki pochowały się przed deszczem pod listki i prawie ich nie było widać. Takich mokrych nie miałam zamiaru zbierać, ale sprawdziłam, w których miejscach jest ich najwięcej i przy następnej okazji skorzystam i z borówkowego dobrodziejstwa leśnego.
Obeszłam wszystkie znajome miejsca w granicznym lesie. Zajęło mi to dwie godzinki z hakiem, z czego przez godzinę intensywnie padało. Woda spływała ze mnie i zbierała się w koszyku. Niniejszym mogę podważyć powiedzenie "taka prawda, jak w koszyku woda". W moim było jej całkiem sporo, a kiedy przechyliłam koszyk, wyciekał z niego strumyczek.
Wróciłam na lipnickie podwórko totalnie przemoczona. Dobrze, że miałam się w co przebrać. Dość szybko zebraliśmy się w drogę powrotną do Krakowa, ale na miejscu i tak byliśmy dopiero koło 19. Grzybki się świetnie zbiera i można to robić cały dzień, ale później trzeba je obrobić. Zeszło mi z nimi prawie do północy, mimo, że chłopcy trochę pomogli.
Na pierwszy ogień poszły muchomorki do marynaty. Wszystkie zamknięte jeszcze owocniki po raz kolejny zostały sprawdzone pod kątem zdrowotności i wylądowały w słoikach. Do marynaty poszły też małe ceglasie. To pierwsze tegoroczne marynaciaki, jakie udało mi się zrobić.
Większe kapelusze muchomorów zostały w lodówce na następny dzień i zrobiłam z nich kotlety.
W niedzielę zrobiłam jeszcze zapasy zimowe z borowików - osobno z ceglastoporych, szlachetnych i górskich. Kurki zostawiłam na następny dzień, bo już nie miałam siły, żeby się nimi zająć. W ubiegłym roku doszłam do wniosku, że najlepiej zachowują smak grzyby podduszona na maśle klarowanym i zamrożone. Jest z tym więcej zachodu niż z mrożeniem w całości, ale zaletą jest mniejsza przestrzeń, jaką zajmują. Ten sposób doskonale sprawdza się z kurkami - zamiast blanszowania w wodzie, wrzucam je na rozgrzane masło, duszę aż odparują, a po wystudzeniu pakuję do pojemników i do zamrażarki.
Michałek opisał pojemniczki i już mamy kilka porcji grzybowych mrożonek. :)
No i co że padało hii Dorotka spełniła swoje marzenie,spenetrowała las i szczęśliwa,i o to chodzi
OdpowiedzUsuńDokładnie tak! W sumie to chyba nawet wolę deszcz niż upał w czasie chodzenia po lesie.:)
Usuń