Babiogórski las odetchnął po weekendowym najeździe grzybiarzy, spacerowiczów i uczestników Pasterskiego Święta. Zapanowała cisza i spokój, a ze względu na mizerną ilość grzybów, po lesie włóczyły się pojedyncze osoby, nie było krzyków ani nawoływań. Poza Michałkowymi i Krzysiowymi... Ale oni nie drą paszcz nieustannie i można ich uciszyć, kiedy leśna zabawa jest za głośna. Było zatem bardzo przyjemnie, słońce nawet nieco przeświecało chwilami, a temperatura w okolicach dwudziestu stopni idealnie wpasowała się w spacerowe potrzeby. Grzybów nie rosło na bogato, ale za to były bardzo urozmaicone. Udało nam się uzbierać cały koszyczek rozmaitości, ale chodziliśmy długo. Podczas spaceru nawet nie spojrzałam na zegarek w telefonie (nikt nie dzwonił, bo zasięgu nie było) i dopiero podczas wychodzenia spotkaliśmy sympatyczną rodzinkę z chłopczykiem i chcąc odpowiedzieć na pytanie, jak długo napełnialiśmy koszyk, sprawdziłam godzinę. Zajęło nam to czas od wpół do dzewiątej do czternastej. Czas umknął niepostrzeżenie.
Michaś i Krzyś lubią las na Babiej,bo jest tam mnóstwo zabawowych atrakcji. Ostatnio największą popularnością cieszą się wszelkiego rodzaju rowy, koryta, którymi w czasie deszczu płynie nadmiar wody. Nie mogą być zbyt wąskie, bo to już za słabe wyzwanie dla chłopaków. Bo cóż to za dokonanie przeskoczyć przez taki wąski rowek? A jak jest szerszy, to adrenalina idzie w górę. Zwłaszcza u Krzysia, który w dążeniu do bycia najlepszym, zupełnie zapomina o bezpieczeństwie... Wizja gipsu podąża za nim krok w krok już od jakiegoś czasu. Ale póki co, wybieram takie trasy, na których chłopcy mogą dać upust nadmiarowi energii.
Zresztą, żeby dostać się do borowikowych miejscówek, też muszę te same rowy pokonać. Ja już nie wykonuję skoków, tylko przechodzę spokojnie.:)
Pierwszego szlachetniaka znalazł Krzyś. Nazwaliśmy go grzybem odpoczywającym, bo rósł sobie w pozycji leżącej, a spod kołderki wystawał mu tylko kawałeczek trzonu. W tym dniu liczyliśmy znalezione borowiki, bo Krzyś wymyślił, że będziemy konkurować w ilości grzybów tego gatunku. Wiem zatem dokładnie, ile ich było - Krzychu znalazł 10, Michałek 2, a ja 14. Niby bez rewelacji, ale nie ma co narzekać.
Na borowikowych miejscówkach sypnęło płachetkami kołpakowatymi. Widać było, ze niektóre z nich nabrały grzybiarzy i leżały powyrywane obok miejsca swoich narodzin.
Co dziwne, większość z nich nie została zaatakowana przez robale, co w przypadku babiogórskich płachetek, zdarza się nieczęsto. Zebraliśmy ich tyle, że starczyło na dwa słoiczki marynaty.
Między płachetkami ukrył sie stary borowik ćwiczący skłony. Rósł w doskonale widocznym miejscu i aż nieprawdopodobnym jest, ze nikt go nie znalazł. Teraz już nie nadawał się do zbioru, więc spokojnie może rozsiewać zarodniki.:)
Oprócz borowików szlachetnych i płachetek, w koszyku znalazły się jeszcze borowiki górskie i ceglastopore, kilka gołąbków, pojedyncze mleczaje jodłowe, maślaki żółte i lepkie, pieprzniki jadalne i blade, jeden podgrzybek brunatny i Krzysiowe znalezisko - nasz pierwszy tegoroczny maślak pstry.
Pojawiły się w lesie całe stada kolorowych zasłonaków. Poniżej zasłonaki krwiste.
W połowie spaceru chłopcy praktycznie porzucili szukanie grzybów, ale świetnie się bawili. Ja sobie chodziłam po bokach drogi, a oni wymyślali różne gry i sprawdzali tylko, co jakiś czas, czy jestem w zasięgu głosu.
Spod Babiej odbiliśmy w kierunku Kiczor. Jest tam sporo połaci zarośniętych malinami. Drzewa zostały wycięte w ciągu kilku ostatnich lat, nowych nie posadzono, więc leśne życie wkroczyło w naturalny sposób w tę lukę.
Maliny obrodziły w tym roku wyjątkowo. Są bez porównania smaczniejsze od tych gigantów uprawianych na plantacjach. Chłopcy, podczas spacerów, mają zapewnioną codzienną porcję najlepszych witaminek prosto z lasu.
Wycięte drzewa odsłoniły widok...
Znalazłam w miejscu po wycince równiutki plasterek drewna. Od razu pomyślałam sobie, że Michał mógłby go wykorzystać jako podstawę do wulkanów, które buduje od kilku dni z plasteliny. Umieszczał je dotychczas na tekturce, ale przecież takie drewienko będzie wyglądało zdecydowanie lepiej.:) Pomysł mu się spodobał, ale zanim doszliśmy do samochodu, trzy razy byłby zgubił swój nowy nabytek. Gdyby nie moja i Krzysia czujność, plasterek drewna zostałby w lesie.
Oprócz tych wszystkich grzybów, o których Wam opowiedziałam, pod Babią było mnóstwo przepięknych siatkoblaszków maczugowatych. Fotki z nimi zamieszczę w kolejnym wpisie. Miały być tutaj, ale nie zdążyły się wszystkie przez noc załadować. Babiogórski internet płynie wolno i spokojnie, jak życie na wsi.;)
Byłam z wami te parę godzin i nie nudziło mi się,dwanaście gatunków jadalnych to dobry zbiór hii Trochę odpoczniesz od robienia słoików do następnego wysypu grzybków.Na Mazurach Garbatych cisza w lasach.Do następnego spotkania chłopaki i dziewczyny
OdpowiedzUsuńZ nami nie można się nudzić.:) Z takimi wymieszanymi gatunkami jest więcej roboty niż z dwoma - trzema, bo każdy osobno myję, obgotowuję itd. A na początku trzeba posegregować. Do następnego spaceru Ewciu!
UsuńCiniutko Dorotka jak na trójkę.
UsuńNastępnego dnia było jeszcze cieniej.:(
Usuń