To już chyba ostatni grzybowy wyjazd na Orawę tej jesieni. Celem głównym był zakup wyrobów bacówkowych, które Pawełek obiecał dostarczyć do Gdańska. Ponieważ roboczy wyjazd nad morze zaplanowany był na poniedziałek, więc wybór niedzielnego kierunku wycieczkowego był oczywisty. Nie liczyłam na wielkie zbiory, ale i tak zapakowałam do bagażnika cztery koszyki. W Krakowie noc i poranek były cieplutkie, ale nauczona doświadczeniem, zabrałam całą stertę ciepłych ubrań dla dzieci. Okazało się, ze niepotrzebnie, bo również pod Babią było ciepło. W sumie idealne warunki temperaturowe dla grzybów, ale wciąż brakuje wilgoci.
Dojechaliśmy sprawnie do bacówki, zostawiliśmy samochód i ruszyliśmy do lasu, bardzo suchego lasu. Spokojnie mogliśmy, zamiast gumowców, założyć adidasy.
Pawełek przemieszczał się statecznym krokiem, usiłując wypatrzeć cokolwiek grzybowego. W oczy rzuciły mu się jedynie zupełnie wysuszone mleczaje jodłowe, czyli orawskie rydze. Mówiłam mu, żeby ich nie brał, bo nie mam co zrobić z suszonymi rydzami, ale z braku laku, dobry kit - nie było nic innego, więc Pawełek wkładał do koszyka te suszone mleczaje.
Michaś i Krzyś nie byli zupełnie zainteresowani szukaniem czegokolwiek, tylko ganiali jak szaleńcy, skakali, przewracali się, turlali... W ciągu roku szkolnego eksplozja energii na cotygodniowych spacerach jest stokrotnie większa niż podczas wakacji, kiedy mają możliwość codziennego wytracania nadmiaru sił. Widać doskonale, jak bardzo brakuje im ruchu. Żadne baseny czy popołudniowe treningi, na które regularnie chodzą, nie są w stanie zastąpić wolności i swobodnego szaleństwa, jakie daje las, łąka czy lipnickie podwórko.
Patrzyłam i czekałam tylko, kiedy któryś nie wyrobi na zakręcie i zderzy się z drzewem, które mu niespodziewanie wtargnie na drogę. Na szczęście żadnego wypadku nie było.:)
W krótkich przerwach między galopadami Michałek z nostalgiczną miną przytulał drzewa.
A Krzychu nawet w biegu potrafił wytropić jakiegoś pozyskowego grzyba.:)
A kiedy już tracił oddech, kładł się na ściółce, z której czerpał nowy zapas sił.
W lesie zabacówkowym najwięcej było muchomorów czerwonych. Gdybyśmy je zbierali, spokojnie moglibyśmy zapełnić wszystkie cztery kosze, jakie były spakowane na wyjazd. Ale tym pięknisiom darowaliśmy żywot, a do koszyków wkładaliśmy pojedynczo rosnące, niemłode już borowiki ceglastopore. Średnio jeden na pięć znalezionych nadawał się do zabrania.
Pomiędzy tymi niezbyt pięknymi grzybkami, trafiały się do czasu do czasu prawdziwe rarytasiki.
Nie brakowało też wszelakich mleczajów, mocno wyrośniętych i gromadzących rosę na popitkę dla krasnoludków.
A Krzyś gonił do końca spaceru, nawet wtedy, kiedy Michałek nieco już opadł z sił i przystopował.
Zabacówkowy las został spenetrowany. Niebogaty pozysk przełożyłam do jednego koszyka. Był prawie pełny. Za to drugi został całkowicie opróżniony. Rozdzzieliliśmy się - Pawełek z dzieciakami i tym pełnym koszykiem poszli z powrotem do bacówki, skąd mieli jechać do naszych lipnickich gospodarzy i czekać, aż dojdę tam na piechotę. Zabrałam pusty koszyk i ruszyłam na samotny spacer po lasach i łąkach.
Oczywiście marzyło mi się zapełnienie tego pustego koszyka, ale tego dokonać się nie udało, zwłaszcza, że Pawełek dość szybko dotarł z chłopakami na lipnickie podwórko i nieco mnie poganiał, bo chciał jak najwcześniej wrócić do Krakowa, żeby się jeszcze przygotować na poniedziałkowy wyjazd do Gdańska. W związku z tym od połowy drogi szłam już bardzo szybkim marszem, nie zbaczając nadmiernie z najkrótszej trasy wiodącej do celu.
Już w pierwszym koszyku było kilka ładnych pieprzników ametystowych, a teraz znalazłam jeszcze trzy grupki ametyściaków. Do tego doszły dwie garstki pieprzników jadalnych z niezawodnych miejscówek i trochę pieprzników trąbkowych. Tym sposobem miałam gotowy wsad do kotła na moją ulubioną potrawkę pieprznikową - różne gatunki pieprzników duszone z cebulą i zalane na koniec kwaśną śmietaną albo jogurtem naturalnym. Byłam już solidnie głodna, bo na śniadanie wzięłam sobie tylko jabłuszka i marchewki, więc sobie tak marzyłam podczas chodzenia o tym sosiku grzybowym.:)
Znalazłam też kilka stosunkowo młodych ceglasi i parę koźlarzy. Do pełnego koszyka sporo brakowało, ale nie było tak źle. Na pusto nie wracałam.:)
Prawie nie zatrzymywałam się, żeby robić zdjęcia, ale rosnące wzdłuż drogi gromady podblaszków zrosłych tak mnie zauroczyły, że poświęciłam im chwilę.
Na podwórko lipnickie dotarłam mocno zasapana. Michał i Krzyś ganiali w towarzystwie swoich ulubionych koleżanek z Krakowa, które spędzały weekend w Lipnicy. Od razu pomyślałam sobie, że próba wyrwania chłopaków ze środka tak doskonałej zabawy, wywoła ryk rozpaczy, szczególnie Krzysia wpatrzonego w starszą koleżankę jak w święty obraz.
Pawełek, mimo że się spieszył, pozwolił mi chwilę odsapnąć i wypić kawę przed wyruszeniem w drogę powrotną. W tym czasie weekendowi goście pakowali się i dziewczynki zostały odwołane do odjazdu minutę wcześniej niż moi chłopcy. Jak ja się ucieszyłam, że nie będę musiała przerywać zabawy i ocierać łez! To było idealne zgranie w czasie.:) W momencie, kiedy już nie było towarzystwa do podwórkowych szaleństw, chłopcy chętnie wpakowali się do samochodu i zaczęli planować, co będą robić po powrocie do domu.
A to mój koszyk z samotnego spaceru z bacówki do Lipnicy. Ostatnimi znalezionymi grzybami były kurki, które czekały na mnie przy wyjściu z granicznego lasu. Tak mnie ten mój ulubiony las pożegnał pięknie moim ulubionym gatunkiem.:)
Sprawdzasz Dorotka czy chłopaki mnie mają kleszczy tak się tarzają .... Ostatnio jakaś ich inwazja wszędzie... :(
OdpowiedzUsuńTo pisałam ja - BrzeczyM....
OdpowiedzUsuńSprawdzam Muszko, sprawdzam. U nas nie ma ich dużo. Nawet z Puszczy Niepołomickiej nie przywiozłam żadnego, chociaż tam zawsze ich było pod dostatkiem. W niedzielę za to strzyżaki dawały nam popalić.:(
UsuńTo jest cudowne że wsiadacie do auta i za godzinkę jesteście w ulubionych lasach a chłopaki szaleją,szaleją i cudownie się bawią.Nie zawsze potrzebne są pełne koszyki.Zdjęcia cudowne uściski
OdpowiedzUsuńZa godzinkę to się Ewa nie da; nawet jak nie ma dużego ruchu, to minimum półtorej godziny potrzeba. Gorzej jest z powrotem, bo w niedzielę zakopianka jest zawsze zakorkowana; powroty z weekendu zaczynają się już w południe.:( Ale i tak warto tam jeździć.:) Pozdrawiam cieplutko!
UsuńNa Ponidziu było by 10 razy lepiej
OdpowiedzUsuńAle na Ponidziu nie ma baranków... A Pawełek jednego chciał nad morze dostarczyć.:)
Usuń