Zacznę nietypowo - wiecie, że wczoraj, 18 listopada był Światowy Dzień Ofiar Wypadków Drogowych? Ja już wiem, ale wczoraj, kiedy ruszaliśmy w trasę do Buska, nie miałam o tym bladego pojęcia. Tym samym, nie wiedziałam, że taki dzień może być doskonałą okazją do wzmożonego polowania policji na drogach. Najpierw, jeszcze w Małopolsce, było dmuchanie w alkomat. Przy okazji policjant sprawdził, czy dzieci są zapięte pasami, uśmiechnął się, pożyczył miłego dnia i pojechaliśmy dalej. Na Ponidziu trzeźwości nie pilnowali, ale za to polowali na piratów drogowych. W Wiślicy okazało się, że ja też jestem takim piratem i to dopiero tam, dziesięć kilometrów od Buska, dowiedziałam się, jakie to "święto" wygnało mundurowych na polowanie. Ja rozumiem i popieram sprawdzanie, czy kierowcy nie są pijani; sama po pijoku nie jeżdżę i wolałabym nigdy innego kierowcy na bani na swojej drodze nie spotkać, ale ustawianie się w terenie zabudowanym pięcioma chałupami i polowanie na Dorotkę, to mi się już wcale nie podobało. Pogoda była dobra, widoczność doskonała, droga sucha, a ruch samochodowy i pieszy niemal zerowy. Takie warunki same sprawiają, że koła kręcą się szybciej niż pokazują znaki.;) Mimo to panowie policjanci nie przystali na moją propozycję pouczenia mnie i wlepili mi mandat.:( Plusem całej tej sytuacji była nabyta wiedza o istnieniu Dnia Ofiar Wypadków Samochodowych, a także ostrzeżenie o licznych patrolach w okolicy. Przyjęłam mandat (bo cóż miałam zrobić), nie życzyłam panom policjantom udanych łowów i pojechałam dalej. Więcej policji w tym dniu nie widziałam, ale to pewnie dlatego, że się strzegłam.
Do Buska Zdroju jechaliśmy nie tylko na spotkanie z Zibim i po grzyby, ale przede wszystkim po to, żeby odstawić Pawełka do sanatorium. Nie dziwcie się, że nam się trochę spieszyło, bo dzień teraz krótki, a atrakcji mieliśmy do zaliczenia sporo.:)
Do Buska Zdroju jechaliśmy nie tylko na spotkanie z Zibim i po grzyby, ale przede wszystkim po to, żeby odstawić Pawełka do sanatorium. Nie dziwcie się, że nam się trochę spieszyło, bo dzień teraz krótki, a atrakcji mieliśmy do zaliczenia sporo.:)
Kiedy dojechaliśmy na parking przed Szpitalem Wojskowym, Zibi z Miłoszem i Koką już na nas czekali. Pawełek szybko zameldował się w recepcji, wziął klucz do swojego pokoju i za naszym przewodnikiem pojechaliśmy do sosnowego lasu.
Las był zmrożony, ale rozświetlony słonecznymi promieniami. Zapraaszał do spaceru i zabawy. Dzieci z psem ruszyły własną trasą nie zwracając specjalnie uwagi na dorosłą część towarzystwa. Chłopcy dawno się nie widzieli, więc mieli sobie sporo do opowiadania, a jeszcze więcej do wybiegania.
Zibi, Pawełek i ja skupiliśmy się na poszukiwaniu grzybów, których w tym lesie bywało, jak to mawia Zibi, "nie do wyniesienia". Ten czas obfitości był już zdecydowanie przeszłością. Wbijaliśmy wzrok w ściółkę i stwierdzaliśmy, ze niewiele z tego bogactwa pozostało.
Trafiały się jedynie pojedyncze gąski niekształtne. Były całkowicie zmrożone. Nie dało się ich uwolnić z fragmentów ściółki, które do nich szczelnie przywarły i przymarzły. Wkładałam więc do koszyka całe kulki ściółkowe, wewnątrz których ukryte były gąski. W sumie to się cieszyłam, ze nie było ich zbyt wiele, bo czyszczenie całego koszyka takich brudasów byłoby strasznie ciężką robotą.
Znacznie czystsze były gąski ziemistoblaszkowe rosnące na trawiastych drogach między starym lasem, a młodnikiem. Zazwyczaj ten gatunek gąsek jest pomijany przez zbieraczy, ale jak nie ma zielonek, to gąski ziemiste mają zagwarantowany powrót do łask.
Obok gąsek ziemistoblaszkowych rosły przedstawicielki innego gatunku. To też gąski, ale mają zdecydowanie jaśniejszy kapelusz i blaszki. Zibi zidentyfikował je jako gąski srebrzyste, ale ja jakoś nie do końca jestem przekonana, że to one.
W młodnikach sosnowyych życia grzybowego było zdecydowanie więcej niż w starym lesie. To tam wyrosły gromadnie wodnichy jasnożółte późne. Co prawda większość z nich została już zjedzona przez zające, ale i dla nas całkiem sporo jeszcze zostało. Miejscami widać było po kilkadziesiat resztek trzonów sterczących ze ściółki - pozostałości po uczcie, a w innych miejscach grzybki rosły nienaruszone. Ciekawe co takiego mają w sobie te wodnichy, że są przysmakiem zajączków. Inne grzyby rosnące w pobliżu, na przykład gąski ziemistoblaszkowe były nietknięte.
Oczywiście wszystkie wodnichy były zmarznięte na kość, podobnie jak zebrane wcześniej gąski.
Na obrzeżach młodników sosnowych, gdzie rosły pojedyncze brzozy i olchy, trafiały się ładnie jeszcze wyglądające gąsówki fioletowawe. Mróz pozbawił je nieco intensywnych kolorków, ale i tak wyglądały bardzo ładnie.
W trawach znaleźliśmy też kilka podgrzybków brunatnych, całkiem świeżutkich, jak stwierdził Zibi.:) Bo jakież mogłyby być na Ponidziu? Oczywiście najlepsze.:)
Znacznie gorzej prezentowały się lejkówki szarawe (gąsówki mgliste). Wszystkie były w stanie agonalnym, a pion trzymały głównie dzięki nocnemu przymrozkowi.
Michał i Krzyś przy tym mrozie byli ciągle głodni. Dobrze, że przewidziałam taką sytuację i przygotowałam odpowiednią ilość paszy.
Miłoszowi udało się znaleźć ostatnią ponidziańską, dobrze zamrożoną. To chyba rekordowa malinka, bo nie pamiętam, zebym te owoce kiedykolwiek widziała w drugiej połowie listopada.
Nafutrowane kanapkami i słodkim deserem chłopaki postanowiły zdobywać szczyty drzew. Młode sosny doskonale się do tego nadawały, bo miały konary od samego dołu do samych czubków.
Michaś i Krzyś pobili wszystkie swoje dotychczasowe rekordy wysokościowe na drzewach. Chyba pierwszy raz pozbyli się zupełnie strachu. Za to ja zaczęłam się bać, że któryś gruchnie betami na glebę.
Ponieważ sama uczyłam ich chodzenia po drzewach, to głupio było im zabronić wspinania się, kiedy przerośli w umiejętnościach swojego mistrza. Przypomniałam więc tylko zasady bezpieczeństwa - trzymać się blisko pnia drzewa, nie przeceniać swoich sił i zamykać oczy podczas ewentualnego upadku.
Sama w dzieciństwie łaziłam namiętnie po drzewach i nawet gdyby mi ktoś tego zabronił i tak zrobiłabym wszystko, żeby się powspinać wtedy, kiedy nikt nie patrzy. Wiem, jakie to emocje, kiedy jest się coraz wyżej i wiem, jak bolesne są upadki z drzewnych wysokości.
Chłopcy jeszcze nie wiedzą, co się czuje lecąc w dół i mam nadzieję, ze się nie dowiedzą.
Kiedy chłopcy buszowali w sosnowych koronach, nie chcąc za żadne skarby odejść z przeszukanego już dokładnie młodnika, ja buszowałam po ściółce, znajdując kolejne gatunki gąsek, lejkówek, pieniążniczkę szyszkową i malownicze tęgoskóry.
Wreszcie Zibi zarządził odwrót z lasu. Poszliśmy w strone samochodów, a później za przewodnikiem pojechaliśmy w stronę Buska, zatrzymując się jeszcze przy upatrzonych wcześniej przez Zibiego boczniakach. Dawno, dawno temu, w okolicach Buska rosły tony boczniaków i niejednokrotnie wracałam stamtąd z bagażnikiem wypchanym po brzegi tymi grzybami. Od kilku lat na znajomych miejscówkach boczniaki sie nie pojawiają i takie pojedyncze sztuki to wszystko, co można znaleźć.
Przy boczniakach pożegnaliśmy Zibiego, Miłosza i Kokę. Teraz trzeba było przekazać Pawełka pod opiekę specjalistów od regeneracji pacjentów sanatoryjnych.
Poszliśmy najpierw do Pawełkowego pokoju, gdzie Krzyś dorwał się do Buskowianki i niemal opróżnił półtoralitrową butlę.
Poszliśmy jeszcze na chwilę do parku zdrojowego, gdzie rok temu hasały stada wiewiórek, ale teraz udało nam się wypatrzeć tylko dwie, które w dodatku nie miały ochoty na spoufalanie się z nami. Pawełek ma za zadanie oswoić kilka z nich do następnej niedzieli, kiedy przyjedziemy go odwiedzić.:)
Pawełek został w sanatorium, a ja z dzieciakami wróciliśmy do domu. Na obróbce okrutnie brudnych mrożonek zeszły mi prawie trzy godziny. Grzyby były nadal zamrożone i warstwa przymarzniętej do nich ściółki odchodziła dopiero po namoczeniu w letniej wodzie. Tak zaczęła się menażeryjna grzybowa zima.:)
Pawełku życzę udanego wypoczynku,ćwicz dzielnie i zażywaj kąpieli borowinowych hii jak to w sanatorium. Chłopaki tak wysoko wow ja bym się Dorotka o nich drżała,prawie na czubku siedzieli rany boskie.Pozdrawiam zimowo mając nadzieje jeszcze na fajna pogodę
OdpowiedzUsuńPawełek o odpoczynku może zapomnieć.:) Goni tam po piętrach między jednym, a drugim zabiegiem i jeszcze go za dobrze nie karmią. Ma turnus rehabilitacyjno-odchudzający.:)
UsuńDobrze, że konary tych sosen wytrzymały, bo tam w górze to już cieniutkie są.
U nas też zima. Nie dość, że mróz, to wieje strasznie. Pozdrawiam cieplutko!
Dużo zdrowia dla Pawełka :) Mieliśmy w niedzielę też ruszyć jeszcze do lasu, ale musielismy zająć się sąsiadem,który zaniemógł i ostatecznie zawieźliśmy go do szpitala. Potem było już za późno na jakiekolwiek ruchy... Buuu.... :( Pozdrawiamy serdecznie!!! :)
OdpowiedzUsuńB_Mucha
Dzień teraz krótki, to po południu już nie ma szans na wypadzik do lasu. Oby w następny weekend Wam się udało! Pozdrowienia Muszko dla Was serdeczne!
UsuńCiekawe Dorotka ile nazbierasz za tydzień kiedy odwiedzisz Pawełka. Ale myślę, że dasz radę, znasz przecież lasy Ponidzia jak mało kto. Zresztą weźmiecie Miłosza.
OdpowiedzUsuńBędę się Zibi starać, ale bez Ciebie szanse zdecydowanie maleją. No chyba, że Miłosz pokaże nam jakieś tajne miejsce.:)
UsuńDziękuję bardzo za życzenia zdrowia!
OdpowiedzUsuńNa szczęście się trzymam a sanatorium traktuję jako profilaktykę.
1. Kriokomora
śniadanko
2. Masaż
3. Gimnastyka (zwana tutaj kinezyterapią)
4. Prądy Nemeca (na kręgosłup)
5 i 6. Basen x 2 (gimnastyka i pływanie)
7. Siara (leżenie w wannie 15 minut)
8. Głęboka stymulacja elektromagnetyczna (lędźwie)
Potem obiadek i spacer około 5-6 km.
Po powrocie kolacja. :)
Na koniec dwa kilometry na basenie
Piwko i lulu (i od nowa)
Śmieję się, że to bardziej obóz kondycyjny i odchudzanie po super jedzonku Dorotki.
Paweł zwany Pawełkiem