W sobotę, pierwszego grudnia, kończył się Pawełkowi sanatoryjny wypoczynek, który spokojnie można byłoby nazwać obozem treningowym o zaostrzonym rygorze. Proponowałam Pawełkowi, żeby został jeszcze tydzień, ale oświadczył, że się za nami stęsknił, a poza tym ma już dość biegania po piętrach, basenu, kąpieli siarczkowych, a przede wszystkim codziennej gimnastyki, zwanej fachowo kinezyterapią. Ponieważ jeszcze w dniu zakończenia turnusu, do południa wszystkie zajęcia były realizowane, a pobyt kończył się obiadem, mieliśmy od rana czas do 13.30, kiedy trzeba było Pawełka zgarnąć z sanatorium. Umówiłam się zatem z Zibim na wspólny spacer do lasu. Oprócz Michałka i Krzysia miał do nas dołączyć Miłosz, ale w ostatniej chwili dowiedział się, że ma w sobotni poranek trening pływacki. Moi chłopcy nie byli tym faktem zachwyceni, ale obietnica odwiedzin w Miłosza domu po spacerze, nieco poprawiła im humory.
Zakończenie Pawełkowego sanatorium i nasz zaplanowany spacer przypadły na najmroźniejszy dzień tegorocznej jesieni. W Krakowie o siódmej rano było minus 12, a Zibi zadzwonił przed ósmą, z informacją, że w busku jest -16. Trochę miałam wyrzuty sumienia, że będziemy ciągać Zibiego do lasu przy takiej temperaturze, więc powiedziałam mu, że się wcale nie pogniewam, jak mu się nie będzie chciało włóczyć z nami po tym mrozie. Zabił mnie śmiechem przez telefon.:) Widząc, że nie ma szans, by nas puścił samopas do swojego królestwa, nie próbowałam go więcej przekonywać, że wcale nie musi się nami zajmować. Wyjechaliśmy z Krakowa o ósmej i bez przeszkód dotarliśmy do Buska. Po raz pierwszy w czasie tegorocznego kursowania między Krakowem, a Buskiem, na trasie nie było kontroli trzeźwości.
Zgarnęliśmy Zibiego i za jego przewodnictwem dojechaliśmy do sosnowego lasu. Były tam zarówno odcinki porośnięte starym lasem, jak i młodniki w różnym wieku. Michałkowi i Krzysiowi oczy zabłysły na widok wyrośniętych już drzewek, z konarami zapraszającymi do wspinaczki od dołu do samego wierzchołka. Chcieli wspinać się po drzewach tak, jak dwa tygodnie temu. Zaczęliśmy więc spacer od pogadanki na temat wpływu mrozu na kruchość drewna. Chłopcom nie było łatwo przetłumaczyć, że zmrożone gałęzie łamią się znacznie łatwiej niż niezmrożone. Dopiero demonstracja na leżących na ziemi patykach nieco ich przekonała.
Weszliśmy w nasadzany las sosnowy i tam, między innymi śmieciami, Krzychu znalazł sporą kulę zaschniętej pianki montażowej, która tak zajęła chłopaków, że przestali marudzić o pozwolenie na chodzenie po drzewach.
Pianka najpierw została wykorzystana jako piłka, którą Krzychu sprawnie prowadził między pniami drzew.
Później chłopcy zrobili w niej dziurę, przez którą przeciągnęli patyk i nosili tę piankę jak najlepszą zdobycz. Zresztą przez dłuższy czas innych zdobyczy nie mieliśmy. Ani w starym lesie, ani w młodnikach w średnim wieku, nie było na czym oka zawiesić.
Dopiero w młodszych zagajnikach sosnowych udało nam się wypatrzeć jakieś grzyby. Zibi znalazł kilka gąsek zielonek, a ja wypatrzyłam muchomora czerwonego. Oczywiście grzyby były zamarznięte na kamień i ręce, w zetknięciu z nimi, robiły się natychmiast lodowate.
Obchodząc młodnik dookoła, znajdowałam ładnie zachowane pod warstewką lodu wodnichy jasnożółte późne. Wewnątrz zagajnika nie było ich w ogóle, ale na obrzeżach rosły miejscami gromadnie.
Oczywiście o jakimkolwiek oczyszczeniu zbieranych grzybów nie było mowy, więc do koszyka musiałam wkładać owocniki z całymi trzonami i ściółką przyklejoną do kapeluszy i trzonów. Niektórych sztuk nie można było wydobyć spod trawy, bo mróz tak mocno je związał z podłożem, że nie było szans na rozdzielenie ich. A ręce marzły mi coraz bardziej. Z niedowierzaniem patrzyłam na moje dzieci, które początkowo nie chciały nawet rękawiczek założyć, twierdząc, że wcale nie jest zimno, a później, już z rękawiczkami, podnosiły nie tylko grzyby, ale i patyki, które przecież też ciepłe nie były. Ja już miałam zesztywniałe paluchy, a oni twierdzili, ze jest im ciepło.
Między wodnichami znalazłam jednego, jedynego maślaka zwyczajnego, który został już trochę obgryziony przez leśne zwierzaczki, ale w środku lokatorów nie miał.
Było też sporo gąsek ziemistoblaszkowych, ale wzięłam tylko kilka z nich, bo było mi tak zimno w ręce, ze nie zmusiłam się do zbierania ich w większej ilości.
W tym mrozie bardzo ładnie prezentowały się oszronione wrośniaki. Ten był najładniejszy.:)
Żylak promienisty przytulił się do pniaka i otulił go pomarańczową kołderką. Obydwaj czekają spokojnie na cieplejsze dni.
Widząc, że jakiekolwiek grzyby można znaleźć jedynie w młodnikach, w których na ściółce rośnie trawa, dająca grzybkom schronienie przed zimnem, przeszliśmy tylko wzdłuż brzozowego zagajnika i starszego lasu. Zibi poprowadził nas do kolejnego młodnika.
Wodnichy i tutaj nie zawiodły. Zebrałam ich trochę, ale w pewnym momencie zmarznięte ręce odmówiły mi posłuszeństwa. nie byłam już w stanie wyrywać kolejnych grzybków. Pokazywałam je więc Krzysiowi, a on zbierał i wrzucał do koszyka. Jak to dobrze mieć takiego pomocnika, który ma zawsze ciepłe łapki.:)
Zakończyliśmy pierwsze grudniowe grzybobranie z koszykiem wypełnionym w 1/4. Pojechaliśmy na chwilę w odwiedziny do Miłosza, a później po Pawełka. Michaś i Krzyś bardzo chcieli poćwiczyć na siłowni znajdującej się w parku sanatoryjnym. Zibi dołączył do nich, realizując sumiennie zalecenia lekarza.:)
Krzyś od pewnego czasu pracuje nad muskulaturą swojego ciałka i wykorzystuje każdą okazję, żeby poćwiczyć. Efekty są widoczne - jest coraz silniejszy i bardziej energetyczny.
Pawełek pożegnał się ze swoim pokoikiem sanatoryjnym, oddał klucze i spakował bagaże do samochodu. Pozostawał tylko pożegnać się z naszym przyjacielem Zibim i ruszać do domku. A w domku czekała mnie robota ze zmarzlinkami. W czasie drogi grzybki nie rozmarzły; nadal były twarde jak kamyki.
Po oczyszczeniu ich z przymarzniętej ściółki, wiele nie zostało, ale dołożyłam do sosu z nimi dwie cebule i jednego pora, więc ilościowo nie było tak kiepsko i posmak grzybowy z pierwszych grudniowych świeżynek umilił nam niedzielną kolacyjkę.:)
A u nas koniec listopada i grudzień jest wyjątkowo łaskawy; wczoraj ok. 30 gąsek niekształtnych; tydzień temu ponad pięćdziesiąt sztuk. Wodnichy rosną masowo i są w tym roku bez lokatorów tak więc kuchnia codziennie pachnie grzybami. Za oknem dziesięć na plusie; jutro chyba też zajrzę do lasu;-). W razie niepowodzenia "gruntowego" zawsze pozostają nadrzewniaki. Płomiennice już ruszyły! Nieodmiennie niepocieszona jestem w kwestii gąsówek - pojedyncze małę sztuki, o zbiorach jak z bizoniego pastwiska nie ma u nas co marzyć. Gorąco pozdrawiam!
OdpowiedzUsuńNiech Wam się darzy jak najdłużej! Mrozy i u mnie odpuściły, ale ziemia nadal zmrożona. Teraz to już tylko na zimowe gatunki trzeba się nastawić. Udanego spacerku i jak najobfitszych zbiorów życzę! Pozdrawiam o poranku.:)
UsuńDorotka, czemu ty reklamujesz rzeczy nierealne jakieś sadzone prawdziwki. Wierz dobrze, że to wszystko oszustwo.
OdpowiedzUsuńOne się same reklamują.:) A poza tym, która reklama mówi prawdę???
Usuń