Zastanawiałam się dość długo, gdzie iść na niedzielny spacer, żeby było ciekawie i atrakcyjnie. Śnieg stopniał, mróz miał trzymać spory... Pomyślałam w końcu, że dawno nie byliśmy w Tyńcu i nie sprawdzaliśmy stanu wałów przeciwpowodziowych, więc można byłoby się tam właśnie wybrać. Pawełek sprawdził, jaki ma być wiatr i kiedy okazało się, ze niewielki, decyzja zapadła. Przy silnym wietrze i mrozie spacerowanie po nadrzecznych wałach nie należy do przyjemności, bo zimno zbytnio daje się we znaki.
Po drodze, w osiedlowym sklepiku, zwanym przez nas "Sarapenta", zakupiliśmy bochen chleba dla ptactwa zimującego przy przystani w Tyńcu. Zainteresowanym wyjaśniam, skąd się wzięło w menażeryjnym słowniku słowo "sarapenta". Otóż, na całodobowym sklepie, który stoi w miejscu, gdzie dawno, dawno temu był koniec linii autobusowej, jest napis "Stara Pętla". Kiedyś tam Krzyś chciał nas wyciągnąć do najbliższego sklepu na lody, więc go trochę dręczyłam, żeby wyjaśnił, który to sklep jest najbliższy, jak się nazywa i takie tam. Krzychu, jak szybko mówi, to chwilami, rzec można, bełkocze, a ponieważ chciał powiedzieć jak najszybciej, żebyśmy już poszli wreszcie po te lody, to ze "starej Pętli" wyszło mu coś w rodzaju "sarapenta". Powiedziałam, że nie mam pojęcia, gdzie jest sklep "Sarapenta" i chłopacy ryknęli śmiechem, twierdząc, że to ja przekręcam specjalnie słowa, żeby nie iść na lody. Od tego momentu nasz najbliższy sklep zyskał niepowtarzalną i znaną tylko nam nazwę.
Przyjechaliśmy do Tyńca z tym chlebem dla ptaków i chłopcy natychmiast zaczęli karmić kaczki krzyżówki, łyski i łabądki. Ptaki nie były zbyt głodne, bo penie w sobotę przewinęły się tam setki karmicieli. Jadły bardziej dlatego, ze nie wypadało odmówić, niż z potrzeby. Jeden łabędź w ogóle nie był zainteresowany jedzeniemi zdecydowanie zwracał na siebie uwagę swoim "niegrzecznym" zachowaniem.
Pływał nabuzowany tam i z powrotem, jakby jechał na dopalaczach. Widać było, że zbiera się w nim zła energia, która co chwilę wybuchała. Wszystkie ptaki spływały mu z drogi, ale on i tak wypatrywał sobie jakiś cel i przystępował do ataku.
Rozganiał kaczki, które w popłochu uciekały, rzucał się na inne łabędzie, które też nie ośmieliły się sprzeciwić.
Tak agresywnego samca łabądka widziałam tylko raz, na Mazurach. Pilnował wtedy swojej rodziny i nie pozwalał się nikomu zbliżyć do piskląt i matki.
Od stada odstawał też inny łabądek, wyglądający na starszego już osobnika. Trzymał się zdecydowanie na uboczu, nie próbował nawet podpływać do rzucanego jedzenia. Stał w płytkiej wodzie i czyścił swoje pióra. Pozwolił podejść do siebie na wyciągnięcie ręki i tylko raz delikatnie syknął z ostrzeżeniem, żeby go nie dotykać.
Ze wszystkich ptaków największymi głodomorami okazały się mewy, które potrafiły złapać kawałki chleba nawet w locie.
Nie obawiały się też konfrontacji z większymi od nich kaczkami, którym potrafiły wyrywać żer nawet z dziobów.
Chleb się skończył, więc zostawiliśmy ptactwo i ruszyliśmy w kierunku wałów. Na drodze stanęła nam jednak ogromna, zamarznięta kałuża, będąca doskonałą namiastką lodowiska. Trzeba się byłona niej poślizgać.
A później Michał wybrał ciekawszą trasę prowadzącą do wału - po murze klasztornej baszty. Krzyś nie podążył śladami brata, stwierdzając, ze t droga jest zbyt łatwa i on nie będzie takim banalnym szlakiem szedł.
Twierdzenie o banalności nie przeszkodziło mu w wejściu na mur od drugiej strony i próbie zablokowania brata. Dobrze, ze się w porę zorientowałam, co wymyślił, bo zdążyłam go odwołać na ziemię, zanim zaczęli się przepychać na murze.
Pierwszy odcinek wałem to prosta i jednostajna droga. Jak widzicie, oprócz mrozu, mieliśmy też mocne zamglenie, częściowo na pewno smogowe.
Chłopcy biegali po zboczach wałów udając roller-coastery i tak dojechaliśmy do ciekawszysh okoliczności przyrody, w miejsce, gdzie Wisła zamienia się w dwie rzeki - jedną płynącą szerokim korytem, a drugą taką wąską i kameralną,jak widzicie na fotkach.
Przez lata całe byłam święcie przekonana, że ta wąska rzeczka to Skawinka, która wpada do Wisły, ale coś mnie tknęło i zerknęłam na mapę, na której, jak byk stoi napisane, że dwie Wisły płyną koło siebie - ta mniejsza najpierw wypływa z tej większej, płynie sobie kawałek samodzielnie, by z powrotem wpaść do matki-rzeki.
To widać na mapie, a w realu widzi się to, co na fotkach.
Miejscami wał dość mocno oddala się od rzeki, tworząc przestrzeń do życia dla przyrody, która szybko zawłaszcza sobie każdy kawałek, w który nie ingeruje człowiek. Wzrok przyciągają ślady po działalności bobrów. Nie byliśmy tak chyba ze dwa lata i przez ten czas boberki zadomowiły się tam na dobre. Zostawiają ślady co kawałek.
Na fragmentach wałów powstały ścieżki rowerowe, częściowo asfaltowe, częściowo tylko utwardzone. Jest też kładka umożliwiająca przejście nad tą mniejszą Wisłą. Oczywiście wykorzystaliśmy ten nowy wariant trasy spacerowej.
Dzięki kładce doszliśmy do żwirowni, gdzie w lecie można się kąpać, a teraz zbiornik zamarzł i kusił, żeby pochodzić po lodzie. Och, jak on bardzo Krzysia kusił! Nie spuszczałam go z oczu i powtarzałam co chwilę, że lód nie jest na tyle mocny, żeby po nim chodzić. Widziałam w Krzysiowych oczętach, że nie wierzy. Dlatego dość szybko obeszliśmy żwirownię. Wolałam nie wystawiać Krzysiowych pragnień na dłuższą próbę, w której posłuszeństwo mogłoby przegrać z chęcią nowych doświadczeń.
Wśród innych drzew i krzaków, nad Wisłą rosną też dzikie bzy. Przez dłuższy czas schodziłam do nich z wału i sprawdzałam, czy nie mają zamontowanego nasłuchu uszakowego, ale nie znalazłam ani śladu uszaków. Zrezygnowałam ze sprawdzania kolejnych krzewów, ale Krzyś nie odpuścił do końca. Niestety, efekt był zerowy.
W drodze powrotnej więcej szliśmy "pod wałem" niż górą, bo tam były pozamarzane kałuże, na których można się było ślizgać, a później rozbijać pokrywę lodową.
A czasem nawet udawało się pozyskać spory kawał lodu.
Spacer się kończył, a chłopcy mieli jeszcze sporo energii, więc wyznaczyłam im zadanie - przedrzeć się przez trzciny do samotnej brzozy, przytulić ją i wrócić. Michał trochę marudził na trudy związane z przedzieraniem się, ale Krzyś był zachwycony.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz